55 lat temu grupa młodych ludzi prowadzonych przez Igora Diatłowa, studenta piątego roku Uralskiej Politechniki w Swierdłowsku (obecnym Jekaterynburgu), wyruszyła na kilkunastodniową narciarską eskapadę w rejony Uralu Północnego. Studencka wyprawa zamieniła się w koszmar o tragicznym finale. Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę przydarzyło się studentom, choć wszyscy zginęli w dramatycznych okolicznościach.
Chociaż zebrano stosunkowo sporo danych – znaleziono ciała, obozowisko grupy, namiot, rzeczy osobiste, notatnik prowadzony dzień po dniu, a nawet aparat fotograficzny z negatywami, które potem wywołano – przyczyn tragedii nie udało się jednoznacznie ustalić, a śledztwo zamknięto uciekając się do sformułowań o „działaniu tajemniczej siły”. Być może dlatego, że zebrane w toku śledztwa informacje nie składają się w jedną sensowną całość, ba, niektóre nawet zdają się sobie przeczyć.
Było ich dziesięcioro:
sześcioro studentów Politechniki Uralskiej, trzech absolwentów tejże politechniki oraz starszy od całej grupy, 37-letni instruktor narciarstwa i wspinaczki, który przyłączył się do wyprawy, by zdobyć dodatkowe punkty, i pełnił w niej rolę przewodnika. Wszyscy, jak później dowodzono w śledztwie, doświadczeni w podobnych wyprawach i dobrze radzący sobie w trudnych zimowych górskich warunkach. Świadomi tego, co ich czeka, i do wyprawy przygotowani.
Wyprawa miała trwać 16 dni, a jej uczestnicy pokonać około 350 km w niełatwym terenie obwodu swierdłowskiego – w tym szczyt góry Otorten, cel wyprawy. Ruszyli rankiem 26 stycznia 1959 roku z osiedla Wiżaj do pobliskiego podsiółka, skąd – już na nartach – rozpoczęli wędrówkę. Dwa dni później od grupy odłączył się jeden z uczestników, Jurij Judin – skarżący się na zapalenie nerwu kulszowego. Tylko on przeżył.
Od tamtej pory można mówić już tylko o rekonstrukcji zdarzeń.
Z dziennika prowadzonego przez grupę wynika, że wszystko szło raczej zgodnie z planem, a oni sami byli zdrowi i w dobrych humorach. 28 stycznia rozbili obóz na brzegach rzeki Łoźwy, 29 stycznia przekroczyli ją, docierając do jej dopływu – Auspii i kontynuowali wędrówkę, wkraczając na szlak łowiecki autochtonicznej ludności Mansów. 31 stycznia próbowali pokonać szczyt Chołat Siachyl, sąsiadujący z górą Otorten, ale z powodu silnego wiatru musieli zawrócić. Następnego dnia w dolinie Auspii, w zabezpieczonym szałasie, zostawili część rzeczy i ponownie zaatakowali szczyt, pogoda jednak znów pokrzyżowała im plany, więc zdecydowali się rozbić namiot na stokach góry, w pobliżu bezimiennej przełęczy. Tę właśnie przełęcz nazwano po tragedii Przełęczą Diatłowa.
12 lutego grupa miała wrócić do osiedla Wiżaj i stamtąd nadać telegram do członków uczelnianego klubu turystycznego, potwierdzający szczęśliwe zakończenie wyprawy. Nic takiego nie nastąpiło.
Dziesięć dni później rozpoczęto poszukiwania: najpierw na szlak wyruszyła ekspedycja ratunkowa z Politechniki Uralskiej, później dołączyło do niej wojsko i oddziały poszukiwawcze z psami oraz grupa miejscowych myśliwych –Mansów. 25 lutego, na zboczu Chołat Siachyl, znaleziono namiot grupy wraz z osobistymi rzeczami, a później – sukcesywnie – pojedyncze ciała uczestników wyprawy.
Z materiałów śledczych:
Odnalezione w namiocie przedmioty (buty, kurtki i odzież, rzeczy osobiste i pamiętniki) oraz ich położenie świadczą o tym, że został on opuszczony w pośpiechu, jednocześnie przez wszystkich turystów, przy czym, jak ustalono, zawietrzna strona namiotu została rozcięta od wewnątrz w trzech miejscach, by umożliwić wyjście (…)
Wokół obozowiska zachowały się ślady ludzi, idących od namiotu w dolinę i w las. Niektóre z nich zostawione zostały przez bose stopy (lub, na przykład, w jednym tylko bucie), inne przypominały miękkie odciski, jakie zostawiają skarpety. Ślady rozchodziły się, schodziły i znów rozchodziły. Im bliżej lasu, tym bardziej przyprószył je śnieg. W namiocie i w jego pobliżu nie znaleziono śladów walki ani obecności innych ludzi.
Coś zatem musiało obudzić grupę i zmusić ją do pośpiesznego opuszczenia namiotu – zamiast rozwiązać go, przecięli bok i wyskoczyli z niego, jak stali, niektórzy w bieliźnie, inni niemal boso, mimo iż mróz na zewnątrz dochodził do – 20 oC. Zeszli w dolinę, gdzie na skraju lasu rozpalili ognisko. Kilku z nich musiało się wspinać na drzewa (świadczą o tym ślady pozostawione na korze) – choć nie wiadomo, po co: gałęzi do rozpalania ognia było pod dostatkiem na ziemi, a z odległości 1,5 km mroźną nocą trudno było dojrzeć, co dzieje się z obozowiskiem.
Śledczy ustalili, że ogień palił się około dwóch godzin. W tym czasie dwóch uczestników zmarło z wyziębienia, a trójka kolejnych podjęła próbę powrotu do namiotu. Zamarzli po drodze: Igor Diatłow znaleziony został jakieś 300 metrów od linii lasu, z twarzą zwróconą w stronę obozu i gałęzią w ręce, 100 metrów dalej – Rustem Słobodin (jak wykazały późniejsze oględziny, miał pękniętą czaszkę, ale nie były to obrażenia śmiertelne), a najbliżej namiotu – Zina Kołmogorowa. Była ubrana ciepło, ale bez butów. Na jej ciele pozostały ślady po krwotoku z nosa.
Czwórka pozostałych przy życiu szukała schronienia w lesie. Ich ciała znaleziono w rozpadlinie, pod metrową warstwą śniegu, dopiero wiosną. Mieli potrzaskane klatki piersiowe, a czaszka jednego z nich została zmiażdżona – obrażenia te były tak poważne i rozległe, że, jak twierdził jeden z biegłych, dr Borys Wozrożdionnyj, „żaden człowiek nie mógł spowodować u nich podobnych obrażeń, bo siła była zbyt wielka, przypominały raczej to, co dzieje się z człowiekiem podczas wypadku samochodowego” . Wykluczono też upadek z wysokości – jar, w którym znaleziono ciała, był na to zbyt płytki.
Tajna broń czy może atak UFO?
Do dziś nie ustalono, dlaczego w środku nocy podróżnicy opuścili namiot i przez dwie godziny nie zdecydowali się do niego wrócić. Dlaczego wyskakiwali z niego w pośpiechu, ale oddalali się już powoli, czasem nawet drepcząc w miejscu? Czego wypatrywali z koron drzew?
Pierwotną hipotezę o ataku Mansów szybko odrzucono. Przede wszystkim, nie znaleziono żadnych dowodów, by kto inny przebywał wówczas na przełęczy, po drugie, ludność ta nie była wrogo nastawiona do turystów. Po trzecie wreszcie, choć szczyt Chołat Siachyl znaczy w miejscowym języku „Góra Umarłych”, a góra Otorten „Nie idź tam” – co łowcy sensacji wielokrotnie podkreślali – nie stanowiły one terenów szczególnie ważnych ani nie były miejscem kultu dla tubylczej ludności. W dodatku najbliższe osady leżały dobre kilkadziesiąt kilometrów od miejsca wypadku.
Teoria o zejściu lawiny również nie znalazła potwierdzenia: wokół obozowiska brak było śladów takiego zdarzenia, stok, na którym rozbito namiot, był raczej płaski.
A zatem co?
Prowadzący śledztwo prokurator Lew Nikitycz Iwanow wspominał: kiedy w maju razem z E.P. Maslennikowym oglądaliśmy miejsce zdarzenia, zauważyliśmy, że niektóre młode sosny na granicy lasu były nadpalone (…) jakby od działania ognistego strumienia lub energii o dużej sile. I dodawał: w okresie, gdy prowadziliśmy śledztwo, w gazecie Тагильский рабочий zamieszczono krótką notatkę o świecącym obiekcie, który bezszelestnie przemieszczał się po niebie nad Uralem Północnym. Autor notatki pytał, co by to mogło być? Za tę publikację redaktorzy gazety zostali surowo upomniani, a mnie nakazano, by nie zajmować się tą kwestią.
O „świecących kulach” widocznych na niebie w feralną noc mieli także wspominać członkowie innej ekspedycji, przebywającej w tamtym okresie 50 km na południe od przełęczy.
Teoria o spotkaniu z UFO zyskała więc swoich zwolenników. Bardziej racjonalni spekulowali, że mogło chodzić raczej o loty ćwiczebne, tajny poligon wojskowy i testy nowej broni. Miały na to wskazywać m.in. ślady radioaktywności odkrytej na ubraniach niektórych ciał (mogły one jednak pochodzić z laboratoriów uczelni). Hipotezy są różne – od bomby neutronowej po broń rakietową, a nawet tajemniczą broń oddziałującą bezpośrednio na psychikę, w wyniku której „diatłowowcy” popadli w obłęd i okaleczyli samych siebie. Wszystkie mają tę wadę, że pozostają w sferze fantazji. Dowodów na ich potwierdzenie ciągle brak.
W wielu hipotezach zakłada się, że turyści zginęli w wyniku wejścia na teren tajnego poligonu. Jakiś rok temu zadałam sobie pytanie, czy aby któryś z nich nie przyniósł „poligonu” ze sobą, celem przeprowadzenia testów na odludziu i w wyniku tragicznej pomyłki doprowadził do śmierci swoich towarzyszy – pyta w sieci niejaka Dilly 30, która pracuje nad stroną internetową poświęconą tragedii. I przypomina, że kilku pracowników wyprawy pracowało dla przemysłu zbrojeniowego, a jeden, jeszcze w czasie studiów: odbywał praktyki jako starszy laborant w kombinacie pracującym nad bronią atomową, co wiem z jego dokumentów z Politechniki Uralskiej, w których znajdują się dokumenty takie jak: skierowanie, potwierdzenie, referencje itp. Czy nie jest zadziwiającą koincydencją, że te osoby spotkały się na jednej wycieczce?
Prokurator Iwanow do końca życia wierzył, że „ogniste kule” miały związek ze śmiercią studentów:
W tamtym czasie nie wiedzieliśmy niemal nic o niezidentyfikowanych obiektach latających i niemal nic o promieniowaniu. Technika jądrowa i rakietowa dopiero raczkowała, a świat przeżywał okres nazywany „zimną wojną”.(…) Kiedy zaraportowałem o swoich odkryciach – ognistych kulach, radioaktywności – dostałem kategoryczny nakaz: utajnić, zapieczętować i zapomnieć o tym. Czy muszę dodawać, że wszystko to ściśle wypełniłem?
Rodziny i przyjaciele nie chcą zapomnieć. Założona przez nich w Jekaterynburgu Fundacja Diatłowa cały czas szuka odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę wydarzyło się w górach Uralu.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis