„Życie to proces. Zwykle ciągnie się długo i czasem nawet dobrze rokuje. Szkoda jednak, że zawsze kończy się najwyższym wymiarem kary, czyli… śmiercią!” Zdanie takie przyszło do głowy naszej Czytelniczce po lekturze „Procesu” Franza Kafki. Szczególnie uświadamia to sobie, gdy przechodzi obok wrocławskiego kompleksu gmachów wymiaru sprawiedliwości przy ulicach Podwale i Sądowej.
Był sobie stary człowiek. Dobiegał osiemdziesiątki, więc już zdrowie nie to i umysł też nie taki. Diagnoza: początki choroby Alzheimera z urojeniami prześladowczymi. Leczyć to oczywiście można – jeśli pacjent się zgodzi. Jednak ten pacjent dał się namówić tylko na kilka diagnostycznych wizyt u lekarza, na leczenie już nie. A choroba postępowała i zaczęły się zachowania mocno nietypowe, jak np. jazda rowerem po ruchliwej ulicy wbrew wszelkim regułom już nawet nie ruchu drogowego, ale elementarnego bezpieczeństwa. Albo nakładanie slipów na spodnie i w takim stanie wychodzenie na ulicę.
Z czasem zachowania te przestały być zabawne, zaczęły stawać się groźne, zwłaszcza dla mieszkającej razem z naszym bohaterem jego wprawdzie drugiej, ale dotąd uwielbianej małżonki. Teraz mąż coraz częściej obwiniał ją o wszelkie niezawinione zdarzenia, takie jak zaginięcia kluczy, pieniędzy, drobnych przedmiotów, elementów ubrania. W następnym etapie choroby nie poprzestawał na obwinianiu, zaczął być naprawdę groźny, np. z dwudziestocentymetrowym nożem ganiał za żoną po mieszkaniu, nakazując już i natychmiast odnaleźć jakiś zagubiony drobiazg. Raz znienacka usiłował pchnąć ją tym nożem. Kobieta przytomnie osłoniła się znalezionym szczęśliwie garnkiem… Gdy doszło do tego, że chciał udusić ją, kobietę, z którą żył ponad 30 lat, krzycząc, że to obca baba w jego łóżku – kobieta miała dość. Uciekła.
W domu bywała rzadko, nocowała u sąsiadów, albo w schronisku. Za dnia robiła zakupy, gotowała, sprzątała, kryła się przed osuwającym się w coraz głębszą paranoję mężem i szukała pomocy. U psychiatry, policji, pomocy społecznej. Jak łatwo się domyślić, pomocy nie otrzymała: psychiatra stwierdził groźną chorobę, przystawił pieczątkę i uznał sprawę za załatwioną, policja odsyłała do pomocy społecznej, pomoc społeczna do policji, prokuratury i do sądów. Nieszczęśnica posłusznie korzystała z każdej podpowiedzi, a już szczególnie zawierzyła trybowi sądowemu. Zaufała wielkim gmaszyskom sądowym i majestatowi prawa, jaki z nich promieniował. Zwłaszcza, że oto aż dwa Wysokie Sądy miały przyjść jej w sukurs. Pierwszym zbawicielem miał być Sąd Okręgowy przy obowiązkowym w takim przypadku udziale Prokuratora Okręgowego. Celem miało być ubezwłasnowolnienie chorego małżonka, aby można go było poddać przymusowemu leczeniu. Drugi Wysoki Sąd był wprawdzie tylko Rejonowy, no ale jako III Wydział Rodzinny otrzymał wniosek o umieszczenie chorego w szpitalu psychiatrycznym – i był władny wydać stosowne orzeczenie.
Mimo wszczętych procedur ubezwłasnowolnienia, w takich przypadkach zazwyczaj rutynowych, nic nie działo się tak, jak należałoby tego oczekiwać.
Groza narastała: groził szaleniec, że gaz otworzy i blok w powietrze wysadzi; groził tak i żonie i sąsiadom. Strach rósł, bezsilność rosła jeszcze bardziej – aż pewnego dnia znalazło się rozwiązanie tyleż nieoczekiwane, co tragiczne: podczas kolejnego ataku choroby staruszek wyskoczył przez okno z piątego piętra, i tyle go było.
Wkrótce potem świeża wdowa uświadomiła sobie, że straciła człowieka, który swą tragedię co najmniej przeczuwał. Był lubiany przez wiele osób z różnych środowisk zawodowych i emeryckich, dla których jawił się jako pogodny wesołek o duszy poety, ale, jak to często w życiu bywa, od dawna w skrytości miewał, chował i chronił swoje mniej pogodne wzruszenia. Oto, oprócz imieninowych życzeń w postaci zabawnych rymowanek, które miał zawsze dla bliskich, znalazła na karteczce dziwny tekst, zatytułowany: MGŁA:
Otula domy białym całunem
Łyka zmrok gęstniejąc nieustannie…
Może dziś będzie SZCZĘŚCIA zwiastunem
i rozpłynę się w niej jak w NIRWANIE…
Z okna, z pięciopiętrowej wysokości…
Runę w dół …rozpłynę się w nicości..
A gdy przestanę już myśleć i drgać…
Spowije i ukołysze w snach… Ta Mgła !
Mawia się, że młyny sprawiedliwości wolno mielą. Upiornie wolno… Sąd Okręgowy wezwał nieszczęsną żonę szaleńca o wpłacenie kilkusetzłotowej zaliczki na biegłego psychiatrę, którego diagnoza miała być podstawą ubezwłasnowolnienia. Niestety, biegły trochę się spóźnił – bo przyszedł dopiero w dniu pogrzebu. A co na to Sąd Okręgowy? Zachował się zgodnie z kodeksem nie tylko cywilnym, ale i honorowym: zwrócił wdowie niewykorzystaną zaliczkę!
Taka sobie historyjka opisana przez naszą Czytelniczkę. Jedna z wielu codziennie się zdarzających, z nieodpowiedzialnością państwa i nieszczęściem obywatela w roli głównej. Bo przecież gdyby po pierwszych prośbach o pomoc, po pierwszym badaniu psychiatrycznym, bezspornie potwierdzającym groźną dla samego człowieka i jego otoczenia chorobę, pomocy owej udzielono; gdyby wszczęto procedurę ubezwłasnowolnienia, co umożliwiłoby przymusowe, skuteczne leczenie; gdyby policja i pomoc społeczna nie odsyłały nieszczęsnej starej kobiety od Annasza do Kaifasza, tylko pomogły – zapewne i ona sama mniej by zdrowia i nerwów zrujnowała. I zapewne jej mąż może by jeszcze pożył, a gdyby leczenie podjęto tuż po zdiagnozowaniu choroby, może by nie popadł w głębokie szaleństwo. Gdyby… no ale to pewnie musiałoby być inne państwo… a może tylko inni jego funkcjonariusze? Bo czasem bywa tak, że choć prawo pozwala funkcjonariuszowi państwa na zaniechanie przez wyrafinowane spowolnienie jakiegoś działania (z czego w opisywanej tu historii skorzystano nader ochoczo), na zaniechanie takie nie powinny pozwolić zwykłe ludzkie sumienie albo zawodowa przyzwoitość. Gdyby funkcjonowała…
(Nazwisko, imię i adres autorki – tylko do wiadomości redakcji)
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis