Takich wyborów jeszcze nie było. Jeśli chodzi o programy wyborcze – znamy jakieś slogany, jakieś hasła, jakieś rozczulające zawołania typu „damy wam więcej pieniędzy, zrobimy niższe ceny i zdrowia też dodamy”. Partyjne sztaby nawet nie udają, że poważnie traktują wyborców. Uważają, że plebiscyt wystarczy: kto jest przeciw Kaczyńskiemu ma głosować na PO, kto wierzy, że Tusk zestrzelił samolot – ma głosować na PiS.
Gdzieś na peryferiach tej wojny błąkają się popiskiwania PSL i SLD, że oni też są ważni i mądrzy, też wszystkim zrobią dobrze. Jeszcze okazjonalnie pojawia się w tle poseł Kowal z PJN, a Janusz Palikot w żadnych telewizjach nawet w tle się nie pojawia, bo redaktorzy uznali, że go już nie lubią.
Wybory stają się farsą, karykaturą demokracji, jakimś medialnym show w rodzaju „Tańca z gwiazdami” połączonego z „Big brotherem” w scenerii „Plebanii”. Kompetencje, wiedza, doświadczenie kandydatek i kandydatów na posłów i senatorów nie mają żadnego znaczenia. Bo to jest nieważne, zbędne, szkodliwe wręcz. Przyszli posłowie i senatorowie nie muszą myśleć, nie muszą mieć poglądów (zresztą partyjni przywódcy też ich nie mają), nie muszą się na niczym znać ani też, nie daj Boże, być jakimiś indywidualnościami. Mają być bezwzględnie posłuszni, głosować tak, jak każe partia, i mówić to, co im podyktuje mailem partia. A wyznaczeni przez partie harcownicy mają występować w telewizyjnych programach i wydrapywać przeciwnikom oczy.
Kaligula zrobił senatorem swojego konia Incitatusa. Nasi przywódcy partyjni swoich koni ani psów czy kotów nie odważają się jeszcze umieszczać na listach wyborczych. To za chwilę. Na dziś zasada jest taka: grono zaufanych szefa partii na pierwszych miejscach list; dalej zestaw celebrytów – piosenkarzy, mistrzów kung-fu, tańca na lodzie albo jedzenia popcornu na czas, aktorek w mnogiej ciąży lub człowieka z trąbą słonia – czyli osobników znanych z łamów „Faktu” lub telewizyjnych seriali, którzy mają skusić wyborców do wyboru tej właśnie listy; dalej wdowy, wdowcy i dzieci ofiar smoleńskiej katastrofy, bo to twarze i nazwiska znane z telewizji. Pozostałe miejsca na listach (80 procent) zajmują nikomu nieznani z nazwiska czy dorobku działacze partyjni i krewni oraz znajomi działaczy partyjnych.
I wybór między tak spreparowanymi listami partyjnymi, a na nich tak dobranymi nazwiskami, każe się nam nazywać demokratycznymi wyborami!
Po takich wyborach jest w sejmie 460 posłów, w tym 60, którzy o czymkolwiek decydują i cokolwiek rozumieją, ale i tak tylko 20 z tej 60-osobowej grupy ma rzeczywisty wpływ na to, w jaki sposób pozostałych 440 posłów głosuje – czy jest za czy przeciw. Jeśli któryś z posłów lub pań posłanek raczy się pomylić, czy zagłosuje inaczej, niż szef każe – płaci karę 100 złotych. Jeśli się pomyli specjalnie albo robi to często – wyleci z klubu i definitywnie zakończy poselską karierę (a że dla tej znakomitej większości jest to jedyna możliwa kariera, to się nie mylą).
Mam więc pomysł: zorganizujmy nasz parlament na wzór spółki handlowej. Wyborcy decydują, ile procent która partia ma udziałów i tymi udziałami głosuje. Do obsadzenia prezydium i komisji i robienia celebry wystarczy 50 posłanek i posłów. Oszczędzone pieniądze będzie można przeznaczyć na ekspertów, którzy napiszą porządne ustawy.
Na razie jednak idźmy na te wybory. Na plebiscyt. Inaczej się nie da, bo wróg u bram! A nieobecni racji nie mają…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis