Richard Linklater ponad 11 lat (chociaż tylko po kilka dni w roku) kręcił swoje najnowsze arcydzieło „Boyhood”. 11 lat pracy i blisko 3 godziny wyprodukowanego filmu tylko po to, aby w ostatniej scenie reżyser i główni bohaterowie doszli do wniosku, że w życiu liczy się tylko to, co jest teraz. Nie przeszłość, która już się dokonała i jej nie zmienimy; i nie przyszłość, która jest tylko subiektywnym wyobrażeniem czy pragnieniem spełnienia jednej z nieskończenie wielu możliwości. Realne, ważne i cenne jest tylko to, co dzieje się tu i teraz.
Banał. Stary Epikur głosił to ponad dwa tysiące lat temu: żeby cieszyć się życiem takim, jakie jest! A nasi dziadowie, którzy jadali jeszcze gołębie, mawiali, że lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu.
– Bo ja to się na końcu filmu prawie popłakałam – przyznała się znajoma pani magister, – kiedy ta matka rozpacza nad końcem swojego życia. To znaczy mnóstwo ma pewnie jeszcze tego życia przed sobą, ale wszystko co – jej zdaniem ważne – jest za nią: małżeństwa, wychowywanie dzieci, fascynacja pracą zawodową. Ja ją rozumiem…
Pani magister się wzrusza. „Tyle mamy z tego życia przyjemności, ile sobie wyszarpiemy” – mówi. Bo życie filmowej rodziny to, przyznajmy, takie sobie życie. Żadnych fajerwerków. To przemijanie. Filmowane przez blisko 12 lat przemijanie – z młodej matki robi się stara matka, z dziewczynki – kobieta, z chłopca – mężczyzna. I tyle.
Sokrates mówił, że szczęściem jest życie cnotliwe. Ale kultywowanie cnoty i tylko cnoty (oczywiście nie chodzi o tę cnotę, o której wciąż mówią katecheci dziewczynkom) jest żmudne, trudne i właściwie dla człowieka niemożliwe. Czyli szczęście jest utopią? No nie bądźmy takimi pesymistami. Wystarczy pozbyć się żądz wszelakich (żądzy władzy, majątku itd.), żeby być szczęśliwym. Tak twierdzili greccy cynicy, a niejaki Diogenes przepis wprowadził w swoje życie. Czy był szczęśliwy? Nie wiemy; na pewno stał się sławny już za życia, ówczesnym celebrytą, a żądza sławy to przecież też żądza.
Powiadają wschodni mędrcy już od czterech tysiącleci: pozbądź się pragnień, znajdziesz szczęście. Bo im mniej chcesz, im mniej pożądasz, tym pewniej to zdobędziesz i spełnisz pragnienia. A więc: zero doczesnych pragnień oznacza sto procent szczęścia. Ideał. Ten sam ideał odnaleźli pierwsi święci chrześcijańscy: wyrzeczenie się wszystkiego i cierpienie miało im dać szczęście świadomości zbawienia. Czy byli szczęśliwi? Nie wiem. Jezus nie promował przede wszystkim cierpienia ani wyrzeczenia się pragnień, ale promował miłość do drugiego człowieka. Nauka Chrystusa brzmi: nie pożądaj bogactw, rozkoszy ani sławy, bo to puch marny, ale czyń dobro i miłuj bliźniego swego. Czyli żyj cnotliwie. Ojcowie Kościoła doskonale znali Sokratesa i Platona; żyli ubogo i cnotliwie i może byli szczęśliwi. Kościół wojujący i kapiący złotem to czasy późniejsze.
Więc kiedy znajoma pani magister po obejrzeniu filmu „Boyhood” płaczliwie mówi, że tyle mamy z tego życia, ile sobie wyszarpiemy – to mówi jak wszyscy filozofowie razem wzięci: że nasze szczęście w naszych rękach (nawet bogów da się przebłagać albo przekonać). Dlaczego więc tyle dookoła nieszczęścia?
Odpowiedź jest znana: bo zamiast zajmować się swoim szczęściem, zamiast chwytać i smakować umykające chwile – marudzimy albo zajmujemy się szczęściem innych. Chcemy więcej. Jeszcze więcej, więcej od sąsiada. Nie znajdując swojego szczęścia – załatwiamy więc, żeby zlikwidować szczęście sąsiada.
Nie przypadkiem Goethe wymyślił, że Faust pójdzie do piekła, kiedy znajdzie wreszcie kupione za duszę szczęście. Kiedy powie „Trwaj chwilo trwaj, chwilo jesteś piękna”.
Powiedz to sobie człowieku jeszcze dzisiaj.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis