Tocząca się za naszymi wschodnimi granicami wojna – poza tym, że zszokowała i zaskoczyła wszystkich, łącznie z akademikami, sowietologami, politologami, strategami i wszelkimi innymi guru od politycznych prognoz – przyniosła też kilka zaskakujących, z naszego polskiego punktu widzenia, zmian. I nie mam tu akurat na myśli (choć oczywiście trzeba koniecznie o tym wspomnieć) pospolitego ruszenia Polaków, którzy błyskawicznie zorganizowali się w imponujący a oddolny wolontariacki system pomocowy, poświęcając swoje dni i noce, by wesprzeć ofiary wojny – ale zmiany, jakie zaszły w języku, co sygnalizowało mi już kilkoro naszych Czytelników. Zresztą każdy, kto śledzi materiały prasowe i telewizyjne, musiał zwrócić na to uwagę. W mediach mówi się bowiem o „wojnie w Ukrainie”, a nie „na Ukrainie”, jak można by się spodziewać, i fraza ta jest coraz częściej powielana. Dla jednych to przykład życzliwego i symbolicznego podkreślenia niezawisłości naszego sąsiada, dla innych – choć sympatyzują z Ukrainą – niepotrzebny zupełnie gest nadpoprawności politycznej (bo „w końcu język jest, jaki jest i nie trzeba łamać reguł”). Właściwie byłabym skłonna przyznać rację tym drugim, gdyby nie to, że te reguły nigdy nie były jasne, proste, klarowne i czarno-białe.
Teoretycznie jest tak (ale to teoria dość mglista i oparta głównie na językowym zwyczaju), że przyimek „na” łączono z nazwami regionów, krain będących częścią większej całości lub bliskich nam geograficznie, a także państw wyspiarskich, „w” zaś – z nazwami państw stanowiących samodzielną całość lub odleglejszych od nas. Mówimy zatem: na Kubie, na Cyprze, na Malcie, na Wyspach Brytyjskich, ale – w Wielkiej Brytanii, w Irlandii, we Francji, w Niemczech, w Hiszpanii. Mówimy też: na Helu w Helu (na Półwyspie Helskim w miasteczku o nazwie Hel), na Mazurach, na Mazowszu, na Śląsku. Oraz – i tu dochodzimy do sedna – na Litwie, na Słowacji, na Białorusi, na Ukrainie. Bo – jak uczą nas wydawnictwa poprawnościowe – „przyimek na jest zwyczajowo stosowany z nazwami obszarów, które stanowiły z Polską jeden organizm państwowy”. Ale czy na pewno?
Ktoś wychowany na słowniku Doroszewskiego z lat 70. nie będzie miał wątpliwości, że trzeba pisać „na Ukrainie” i to jest jedyny słuszny wybór (choć, co ciekawe, słownik ten dopuszczał możliwość pisania „na Litwie/w Litwie”). Nim jednak Doroszewski stworzył swój słownik, istniał na rynku od dawna słownik Stanisława Szobera. Warto zacytować fragment z jego pierwszego wydania (1937 r.):
„Ukraina (= kraj pograniczny, pogranicze, kresy, prowincja pograniczna, jej nazwa własna) – ukrainny. Zwroty: 1) mieszkać na ukrainie (na Ukrainie); 2) jechać na ukrainę (na Ukrainę).
Ukraina (= kraj zamieszkały przez naród ukraiński) – ukraiński, – Ukrainiec, – Ukrainka. Zwroty: 1) mieszkać w Ukrainie; 2) jechać do Ukrainy”.
Szober stosuje zatem dwie kategorie: nazwę pospolitą, na określenie terytorium pogranicznego, oraz nazwę kraju, konkretnego i określonego. I w tym drugim przypadku proponuje stosowanie przyimka „w”.
Dwieście lat przed Szoberem Jędrzej Kitowicz pisał swój „Opis obyczajów za panowania Augusta III”. Kitowicz stosuje frazę „na Ukrainie” (oraz „na Rusi, na Ukrainie polskiej”), co sugeruje, że traktował ją faktycznie jak prowincję (tak jak „na Podolu, na Wołyniu”), w przeciwieństwie do Litwy, która była równorzędną częścią Rzeczypospolitej Obojga Narodów („w Polszcze i Liwie”, „w Koronie i w Litwie”). Do czasu oczywiście. Pod koniec XIX wieku już nikt o tej unii nie chciał pamiętać i wtedy właśnie rozpowszechniła się pisownia (protekcjonalna nieco, bo też o prowincji mówiąca) „na Litwie”. I taka ostała się do dziś.
Ale sięgnijmy jeszcze do naszych romantyków. Antoni Malczewski w „Marii” (dedykowanej Niemcewiczowi) pisał: „I cicho – gdzie trzy mogiły w posępnej drużynie; I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie’’. A Józef Bohdan Zaleski w „Naszej skrusze”: „Wszelkie dobro – w Ukrainie, / Że po świecie całym słynie!”. Zresztą, co tam romantycy. Siedemnastowieczny Chryzostom Pasek pisał w swoich „Pamiętnikach”: „zaraz się wszystko zamieszało i w Ukrainie, i w Polszcze”. Słowem, to zamieszanie językowe (i nie tylko) trwało przez wieki.
Marek Łaziński z Uniwersytetu Warszawskiego, który postanowił się przyjrzeć tym „normatywnym wahaniom na/w”, pisze w swojej, bardzo ciekawej zresztą pracy: „Niesymetryczność polskiej normy gramatycznej w zakresie łączliwości przyimków można porównać z asymetrią rodzaju i płci (…). W obu przypadkach słychać argumenty, że dotychczasowa nieregularność wynika z tradycji, ale jeśli sięgniemy do źródeł dawniejszych, okaże się, że ta tradycja jest stosunkowo świeża, dziewiętnasto- lub dwudziestowieczna”. Przekładając to na język powszechnie zrozumiały – to, co dziś przyjmujemy za językową normę, ma nie więcej niż sto lat. Tylko tyle. I oto na naszych oczach zaczyna się ona zmieniać. Nie wiem jak Państwo, ale ja przyglądam się temu z fascynacją.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis