Szykuje się wielka katastrofa na rynku mieszkaniowym. O 70 procent zmniejszyła się liczba udzielanych kredytów hipotecznych, a to oznacza, że nie będzie chętnych na nowe mieszkania. Branża budowlana jest przerażona (to ponad milion zatrudnionych i spory procent PKB), pokolenie Polaków rozpoczynające dorosłe życie jeszcze bardziej, a politycy w tej sprawie milczą. Albo bredzą.
Co najbardziej dziwne i niepokojące, że politycy żyją przecież z tego i robią karierę na tym – że mówią, obiecują, snują obietnice. Ale o przeciwdziałaniu inflacji, kredytach hipotecznych, mieszkaniach dla ludu – jakoś milczą. Owszem, w społeczeństwie radykalnie podzielonym, jak już w większości krajów unijnych – mówią tylko do swoich zwolenników, mówią im to, co ci chcą usłyszeć, jednak rzadko mówią coś takiego, że nie wiadomo, po co i do kogo zostało powiedziane.
Na przykład prezes NBP przypominający, że Hitler wygrał wybory rozdając pieniądze. Co i komu chciał powiedzieć? Że partia i on osobiście słusznie czynią podtrzymując inflację przez finansowe transfery dla wszystkich, bo w ten sposób jego partia utrzyma się przy władzy? Owszem, to szczere wyznanie intencji, ale w kontekście polskiej historii raczej samobójcze, nawet w elektoracie PiS. Chociaż to nieprawda, bo Hitler akurat uruchamiał gigantyczne programy zbrojeniowe i infrastrukturalne, a ludowi nie rozdawał marek, tylko fundował wczasy pracownicze, obiekty sportowe i mieszkania komunalne właśnie! Oprócz wstawanie z kolan, rzecz jasna.
Z kolei Donald Tusk, rozważając narastające trudności na rynku mieszkaniowym i możliwe tutaj działania państwa, powiedział, że komuna budowała dużo, państwowy inwestor zastąpił prywatnych, ale przez to na mieszkania czekało się 40 lat. Po co mówił takie głupoty, i do kogo? Do swoich tęskniących do własnego kąta wyborców, żeby ich przekonać, że deweloperzy jednak są lepsi, wydajniejsi i sprawniejsi od państwa? Przecież jeszcze w czerwcu Donald Tusk głosił, że mieszkanie nie może być towarem, ale prawem obywatela. To co, mają to prawo realizować deweloperzy, dla których mieszkanie jest towarem na rynku?
Te przytoczone wypowiedzi (niezliczonych innych wypowiedzi polityków, łącznie z obietnicą budowy 100 tysięcy mieszkań dla ubogich, już litościwie nie będę przytaczał) świadczą o wielkiej bezradności elit politycznych w określeniu roli państwa w rozwiązywaniu problemów społecznych. Uczciwie mówiąc, od ponad 30 lat władza – ktokolwiek by ją sprawował – miota się i nie może zdecydować: czy wspierać indywidualne aspiracje („każdy kowalem swego losu”), czy wspierać wspólnotę, inwestując nasze podatki w opiekę zdrowotną, szkolnictwo, budownictwo, publiczny transport itp. Umownie: ekonomiczny liberalizm czy nowoczesny socjalizm, czyli państwo opiekuńcze?
Nie potrafiliśmy pogodzić sensownie obu tych wielkich historycznych koncepcji. Chociaż się da, przykładem Skandynawia, Niemcy, Austria, kraje Beneluksu, w których finansowa bezpośrednia pomoc kierowana jest tylko do najbardziej potrzebujących, najuboższych, upośledzonych, natomiast pośrednia pomoc realizowana jest przez inwestycje w służbę zdrowia, edukację i mieszkalnictwo komunalne.
Stawiając na indywidualizm, doprowadziliśmy do katastrofy opieki zdrowotnej (na dziko się prywatyzującej), zapaści edukacyjnej i dramatu na rynku mieszkaniowym. A jednocześnie coraz więcej państwa – czyli rządzących partii – w gospodarce, kulturze, szkolnictwie i w regulacjach związanych z życiem prywatnym i rodzinnym. Czyli tam, gdzie państwa, jego urzędników powinno być najmniej.
Słowa prezesa Glapińskiego, że władza dla ludzi ma być dobra i hojna, bo wtedy będzie rządzić wiecznie i wszystko inne, również budownictwo mieszkaniowe, też będzie super i nieukrywana niechęć przewodniczącego Tuska do bezpośredniego udziału państwa w budowaniu mieszkań – to kliniczne wręcz przykłady intelektualnych ograniczeń elit politycznych. Ograniczeń wynikających bądź z cynicznych kalkulacji wyborczych, bądź z ideologicznych przekonań, ale jednak od kilkudziesięciu lat uniemożliwiających stworzenie sensownej i skutecznej strategii państwa w rozwiązaniu problemu mieszkań dla ludzi.
Gdzie jest źródło tej niemocy? Otóż niewykluczone, że w dogmatycznym wręcz przekonaniu, że wszystko, co było za komuny, było złe, jeśli nie zbrodnicze. Komuna praktycznie zbankrutowała 40 lat temu, upadła ponad 30 lat temu, a my ciągle z nią walczymy! Co sprawia, że nic, co wymyślili komuniści, nie może być kontynuowane, powielane, naśladowane. Mówiący o 40-letnim oczekiwaniu na spółdzielcze mieszkanie Donald Tusk jest po prostu niewolnikiem takich przekonań.
Że komuna była, szczególnie w pierwszym dziesięcioleciu, zbrodnicza, niewydolna gospodarczo, promująca kadry mierne, bierne i wierne – to prawda i niech sobie IPN wydaje miliony na badanie tych historycznych polskich nieszczęść. Ale ta komuna w 40 lat dała ludziom (uwaga: dała!, o czym za chwilę) dwa razy więcej mieszkań, niż niepodległa znakomicie rozwijająca się Polska. Nawet w rekordowym 2021 roku liczba oddanych do użytku mieszkań – 240 tysięcy – dopiero zbliżyła się do tej z końca lat 70., ostatnich przed zapaścią ekonomiczną. W ubiegłym roku oddano w Polsce do użytku blisko 240 tysięcy mieszkań (to najwięcej od 40 lat), a w roku 1978 – 283 tysiące.
Czyli po ponad 30 latach godnego podziwu rozwoju gospodarczego, imponującego wzrostu PKB i widocznego na rynku epokowego postępu w poziomie życia obywateli (samochody, telewizory, meble, odzież itd.) – liczba oddawanych ludziom mieszkań nie osiągnęła nawet tej z epoki siermiężnych, biednych lat późnego Gierka! To powinno dać do myślenia nie tylko prezesowi Glapińskiemu: że komuna, chociaż też władzy pragnęła ponad wszystko i pożądała miłości ludu, nie rozdawała pieniędzy, gdyż wybrała budowę mieszkań (a też szkół, żłobków, przedszkoli, osiedlowej infrastruktury). Komuniści naprawdę chcieli dokonać wielkiego cywilizacyjnego postępu. Budowa mieszkań i szkół była ich absolutnym politycznym priorytetem. Drugim była budowa hut, elektrowni, kopalni i czołgów, bowiem świat – jakim widzieli go komuniści, a niektórzy politycy takim go widzą i dzisiaj – był zły, wrogi, i zewsząd czyhało na Polskę niebezpieczeństwo.
Rzecz w tym, że to był świadomy wybór strategii politycznej i gospodarczej. Tak zwana konsumpcja indywidualna – od samochodów począwszy na pralkach, telewizorach, garnkach i butach skończywszy – była planowana i realizowana w stopniu absolutnego minimum. Była po prostu nieważna. To się w nakazowo-rozdzielczej scentralizowanej gospodarce nie mogło udać, sił nie starczyło ani umiejętności, więc kończyło się wielkim bankructwem i rewolucją. Ale przecież połowa wrocławian mieszka dzisiaj w tych wybudowanych wtedy domach, na spółdzielczych osiedlach.
I teraz najważniejsze. Pod koniec lat pięćdziesiątych powstały pierwsze po wojnie spółdzielnie mieszkaniowe – jako eksperyment uzupełniający budownictwo komunalne. Eksperyment się władzy spodobał, bo – nadal kontrolując rynek mieszkaniowy – ściągała, w formie wkładów, sporo pieniędzy z rynku. Dlatego też już w następnym dziesięcioleciu praktycznie zaprzestano budowy komunalnych domów, a całość programu mieszkaniowego realizowały spółdzielnie. Żeby było taniej, szybciej, więcej i nowocześniej, kupiono we Francji licencje na wielkopłytowe technologie. Nadal wszakże mieszkania miały być – to ideologiczny dogmat! – dostępne dla wszystkich, nadal się ich nie kupowało, nie były towarem, ale się je od państwa dostawało.
Wkład mieszkaniowy – 10 procent kosztów budowy – w żadnym razie nie był barierą. W latach 70. przy średnich zarobkach rzędu 3,5- 4,5 tysiąca wynosił dla przeciętnego M-3 (ok. 40 m.kw.) ok. 16 tysięcy, a dla M-4 (ok. 65 m.kw.) – jakieś 24 tysiące. Za cztero–pięciomiesięczne przeciętne zarobki dostawało się mieszkanie.
Sporą część tej kwoty refundował zakład pracy, trochę dostało się zakładowej kasy zapomogowo-pożyczkowej (bezprocentowo), resztę zbierała rodzina. I praktycznie każdego Polaka było stać nie mieszkanie. W konsekwencji miliony ludzi zapisały się do spółdzielni, stworzyły się monstrualne kolejki oczekujących i – chociaż oddawano tych mieszkań i ćwierć miliona rocznie – czekało się na przydział nawet i 15 lat. Oczywiście byli tacy, którzy dostawali je szybciej – ale nie tylko działacze partyjni, esbecy, wojskowi i inni tacy utrwalacze i przyjaciele ludowej władzy. Moc rozdawania przydziałów mieszkaniowych poza kolejką była po prostu narzędziem w polityce kadrowej w przedsiębiorstwach, instytucjach kultury, służbie zdrowia, redakcjach, urzędach, szkołach wyższych itd. Lista w różnym stopniu uprzywilejowanych (gdzieś tam potrzebnych) była dłuższa od listy oficjalnie oczekujących; na tysiąc oddawanych do użytku mieszkań w niby samorządnych spółdzielniach, nieraz tylko 10 procent było rozdzielnych z listy oczekujących, a reszta szła z przydziałów dla zakładów pracy, różnych urzędów, instytucji i władz.
Tak więc jedni dostawali lokum po roku czy dwóch, inni po pięciu, jeszcze inni po latach kilkunastu, ale przecież nie po latach 40! Chociaż nie mogę wykluczyć takiego przypadku, uważam, że Donald Tusk, broniąc wolnego rynku mieszkaniowego, mocno się zagalopował. Państwo musi interweniować! Tego egzystencjalnego dla narodu problemu rynek nie rozwiąże. Dzisiaj już przeciętnie zarabiająca rodzina – a 70 procent zatrudnionych ma dochody miesięcznie netto w granicach 3,5-4 tysięcy złotych – nie ma żadnych szans na kupno mieszkania. Żadnych, bo w wyniku blisko 18-procentowej inflacji i wynikającej z tego stopy oprocentowania kredytów hipotecznych – nie mają zdolności kredytowej. A ci „przeciętni”, którzy przez ostatnie lata taką zdolność mieli (bo stopy WIBOR oscylowały w granicach zera) i zadłużyli się na 25 czy 30 lat, dzisiaj są na skraju bankructwa lub już go przekroczyli, gdyż raty kredytów (WIBOR zbliża się do 7 proc.) wzrosły im dwukrotnie i więcej.
Niedawno GUS ogłosił, że prawie 2 miliony mieszkań w Polsce stoi pustych (są niesprzedane u deweloperów, właściciele, nieraz kilku nieruchomości, boją się nieuczciwych lokatorów, jeszcze inni właściciele wyemigrowali itd.), a jednocześnie przynajmniej 3 miliony rodzin nie ma własnego kąta. To jest właśnie ten rynek. Rynek trzymał się na dwóch filarach. Pierwszym: mieszkania były inwestycją kapitałową, dawały 6 procent zwrotu (lepiej od lokat) i nie traciły na wartości. A drugim filarem był optymizm tych lepiej zarabiających, rozpaczliwie potrzebujących własnego kąta, którzy przy nader atrakcyjnym (bo zerowa inflacja) oprocentowaniu kredytów podejmowali ryzyko (często nieuświadomione, choćby przy kredytach frankowych).
Niech nas więc nie mylą statystyki. Owszem, zbliżamy się do wyników z lat 70., ale – zupełnie inaczej niż wtedy – trzecia część mieszkań, to domki jednorodzinne i rezydencje, z definicji nie dla przeciętnie, a nawet nieźle zarabiających. Dla nich budowano w minionej dekadzie, jak wynika z rachunku, około 150-170 tysięcy mieszkań, mniej, drastycznie mniej, niż budowano za Gierka. Przy czym w tej liczbie też znaczny procent stanowią mieszkania inwestycyjne (są wynajmowane), a tylko może 100-120 tysięcy kupiły rodziny dla siebie. To jest rynek i taka jest koncepcja polityki mieszkaniowej naszego państwa od ponad 30 lat.
Panu Glapińskiemu i panu Tuskowi (to symboliczne postaci, reprezentują dominującą myśl polityczną) trzeba powiedzieć jasno i uczciwie: to państwo musi zadbać o to, aby obywatele mieli gdzie mieszkać. Komuna trójkami murarskimi i wysiłkiem niezliczonych Birkutów postawiła pół miliona mieszkań. A później, w przebłysku geniuszu, wykorzystała spółdzielczość – ten stary, przedwojenny mieszkaniowy pomysł PPS – i zbudowała ich ponad 2,2 miliona. Walczcie panowie, jak to robicie od 30 lat, z komuną i spółdzielczością, proszę bardzo, ale wymyślcie coś w zamian: żeby normalny człowiek, który nie jest dyrektorem w państwowej spółce albo menadżerem w banku, mógł gdzieś z żoną i dziećmi zamieszkać i mieć za co żyć.
Nie trzeba się myślą bardzo natężać: budują osiedla komunalne w Niemczech, Francji, Szwecji, Norwegii, Włoszech, wszędzie budują. I chociaż nie są to osiedla, w których pan Glapiński czy pan Tusk chcieliby zamieszkać – to są. Zresztą możecie wymyśleć lepsze, ładniejsze…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis