ESZ

Z kręgów zbliżonych do magistratu wypłynęła informacja, że są czynione zabiegi, aby Wrocław otrzymał kolejny prestiżowy tytuł. Tym razem Europejskiej Stolicy Zdrowia. Argumenty przemawiające za tą inicjatywą są bowiem wyjątkowo mocne i zamykające usta nawet etatowym malkontentom. A oto one.

Po pierwsze, niewątpliwy sukces w szybkim zdiagnozowaniu i rozprawieniu się z legionellą. Ta wyjątkowo paskudna bakteria pojawiła się nagle wśród uczestników konwentu Legionu Amerykańskiego zorganizowanego w 1976 roku w Filadelfii w rocznicę podpisania Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Teraz zagościła w naszym mieście i to nie w jakimś peryferyjnym hostelu, tylko w supernowoczesnym hotelu Monopol. Znawcy problemu twierdzą, że jest to bakteria rodem z USA, więc musiał ją przywieźć do Wrocławia jakiś Amerykanin, ale żaden z dziennikarzy śledczych nie chce drążyć tego tematu z uwagi na tajemnicę państwową. Ponoć w hotelu gościło kilku agentów służb tajnych i obupłciowych z tego państwa, badających przydatność naszego więziennictwa do walki z terroryzmem, no i niejako przy okazji przywlekli z sobą tę zaoceaniczną zarazę. Na szczęście dzięki systematycznemu myciu rąk przez personel placówki oraz intensywnemu stosowaniu środków czystości z rodziny lizolu bakteria została przepędzona.

Po drugie, nasz nieustraszony sanepid ustalił, że maluchy rumuńskich Romów, radośnie spędzające dzieciństwo w slumsach w pobliżu rzeki Widawa, chorują nie na syndrom Sierot po Ceausescu, ale na zwyczajną odrę. Nazwa tej choroby nie wiadomo dlaczego nosi nazwę rzeki, która przepływa od wieków przez nasze miasto, choć do Europy przywlekli ją Saraceni. Sanepid zalecił chorym Romom spokój, zimne okłady, szczepienia oraz unikane kontaktów z tubylcami z Wrocławia. Wirusy przemieszczają się bowiem drogą kropelkową, czyli przez kichanie, smarkanie i wycieranie nosa w rękawy koszuli.

Po trzecie, badania Narodowego Funduszu Zdrowia wykazały, że we Wrocławiu do prowadzenia lekarskich gabinetów specjalistycznych wcale nie jest potrzebna jakaś supernowoczesna aparatura. W każdym razie, większość skontrolowanych placówek takowej nie miała. Ordynującym w nim medykom z reguły wystarczały dobre chęci oraz szkiełko i oko. Inaczej mówiąc, wrocławscy specjaliści udowodnili, że dobra szklana kula pożyczona od wróżki lub fusy po kawie zbożowej są bardziej przydatne w diagnostyce medycznej niż tomograf komputerowy czy jakiś endoskop kapsułkowy. Nic więc dziwnego, że żądania NFZ, aby gabinety specjalistyczne były odpowiednio wyposażone i rezydowali w nich dyplomowani specjaliści, środowisko medyczne odbiera z oburzeniem i jako zwyczajną szykanę bezdusznych urzędników.

Wreszcie, po czwarte, unikalny sposób prowadzenia prac badawczych, osiąganie wyników naukowych godnych wzajemnego powielania, odkrywcze chodzenie na przełaj w dziedzinie ginekologii i położnictwa sprawiają, że wrocławska Akademia Medyczna dojrzała już do tego, aby zmienić nazwę na Uniwersytet Medyczny. Przy okazji trzeba będzie też wyrzucić z nazwy jej dotychczasowych patronów, czyli Piastów Śląskich. Przecież wśród nich nie było ani jednego medyka, a co najwyżej specjaliści od odrąbywania swoim poddanym głowy oraz kończyn.

Już przedstawione wyżej argumenty powinny wystarczyć do tego, aby nasze miasto zostało okrzyknięte Europejską Stolicą Zdrowia. Najważniejszy warunek jest jednak przed nami. Chodzi o to, aby po Euro 2012 wszyscy kibice wyjechali z naszego miasta w miarę zdrowi i w jednym kawałku.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*