Skandal skradzionych dzieci

W 1989 roku zadzwonił do Antonio Barroso przyjaciel, Juan Luis Moreno. Ojciec wyznał mu na łożu śmierci, że kupił go od księdza w Saragossie za kwotę 200 tysięcy peset (równowartość mieszkania). Powiedział też, że razem z nim po noworodka pojechało małżeństwo Barroso. Badania DNA i rozmowy z zakonnicą, która po naciskach Antonia przyznała się do pośredniczenia w transakcji, potwierdziły słowa przybranego ojca Juana Luisa. Obaj mężczyźni postanowili nagłośnić sprawę, nie podejrzewając, że ujawnią ponurą tajemnicę reżimu generała Franco, którą demokratyczny rząd starał się za wszelką cenę ukryć.

Adwokaci działający w organizacjach na rzecz ofiar dyktatury obliczyli, że w latach 1960-1990 w Hiszpanii do adopcji trafiły ponad dwa miliony dzieci. Ich zdaniem, co szóste z nich (15 proc.) było przedmiotem nielegalnej transakcji, podyktowanej najpierw ideologią, a później zimną kalkulacją. Dochodowy biznes, prowadzony przez szpitale i cieszące się olbrzymim poważaniem instytucje kościelne, przeżył gen. Franco o blisko dwie dekady i miał się świetnie aż do początku lat 90. Miał też nigdy nie wychynąć na światło dzienne, bo w 1975 roku nowe władze postanowiły zamieść sprawę pod dywan za cenę pokoju i wkroczenia na ścieżkę demokracji.

Za rządów gen. Francisco Franco

w Hiszpanii ofiarami nielegalnych adopcji mogło paść nawet 300 tys. dzieci – twierdzą adwokaci. Początkowo reżim nie ukrywał swoich intencji i bez ogródek odbierał pociechy „czerwonym matkom”. Z czasem rozpoczęła się wielka mistyfikacja, w której uczestniczyły dyktatura, personel medyczny i kler. Przez dziesięciolecia nowo narodzone dzieci znikały, a matki były karmione kłamstwami o przedwczesnej śmierci i błyskawicznych pogrzebach. 

„Przykro nam, pani dziecko zmarło” – słyszały kilka godzin po porodzie. Lekarze i pielęgniarki zapewniali je, że już się wszystkim zajęli i ciała noworodków zostały spalone albo pogrzebane w masowych grobach. Innym, które uparcie domagały się pożegnania z dziećmi, pokazywano zmarznięte na kość zwłoki. Większość nie miała pojęcia, gdzie spoczną ich szczątki.

 Część tych kobiet nie dawała wiary zapewnieniom lekarzy, że ich dzieci były zbyt słabe, chore lub zmarły w wyniku niespodziewanej infekcji. Latami powtarzały jak mantrę: „Moje dziecko żyje, muszę je odnaleźć”, a wszyscy dookoła pukali się w czoła, przyklejając im łatki histeryczek.

Ojcem doktryny

„ratowania dzieci czerwonych matek przed komunistyczną patologią” był Antonio Vallejo-Nájera.  U schyłku wojny domowej w Hiszpanii, w 1938 roku, utworzył Gabinet Badań Psychologicznych ds. Inspekcji Jeńców Wojennych w Obozach Koncentracyjnych, gdzie eksperymentował na kobietach służących w szeregach Frontu Ludowego (wspierającego rząd w Madrycie) i Brygad Międzynarodowych (zorganizowanych przez Komintern). Na podstawie badań uznał, że aktywne politycznie kobiety są „moralnie zdegenerowane” i nie powinny mieć prawa do posiadania, a tym bardziej wychowywania dzieci. Uznając zwolenników komunizmu za chorych psychicznie, wysnuł też teorię o istnieniu „czerwonego genu”, którego szkodliwe działanie można zminimalizować czy wręcz wyeliminować pod warunkiem oddzielenia ziarna od plew – odebrania komunistom potomstwa. „Totalna segregacja tych podmiotów od dzieciństwa mogłaby uwolnić kraj od tej straszliwej plagi”, oceniał psychiatra.

 Jego poglądy podzielała znakomita część nacjonalistów, skupionych wokół generała Franco, którzy (podobnie jak ich nazistowscy koledzy), żywili przekonanie o własnej wyższości rasowej. – To było niesamowite zobaczyć wszystkie listy i telegramy z gratulacjami, które Vallejo-Nájera otrzymał od wyższej kary oficerskiej – przyznał w rozmowie z radiem NPR profesor historii na Uniwersytecie w Barcelonie i były więzień frankizmu, Ricard Vinyes.

 W sukurs naczelnemu psychiatrze frankizmu poszła również znaczna część księży. 

– Kościół katolicki zachęcał frankistów do odbierania dzieci „czerwonym matkom”, by je oczyścić i nawrócić – stwierdził Julian Casanova, profesor historii  nowoczesnej na Uniwersytecie w Saragossie, w rozmowie z agencją AFP.

Po zwycięstwie w wojnie domowej

 i przejęciu pełni władzy w kraju, rząd gen. Franco przystąpił do realizacji zaleceń Vallejo-Nájery. Zgodnie z dekretem z 1940 roku państwo miało obowiązek przejąć pełnię praw do dziecka, jeśli jego „moralna edukacja” była zagrożona. W tym samym roku w Madrycie powstało Więzienie dla Matek Karmiących. Umieszczone w nim razem z matkami dzieci mogły spędzać z nimi jedynie godzinę dziennie, a po ukończeniu trzeciego roku życia trafiały do nowych rodzin. Z dokumentów zgromadzonych przez organizacje pozarządowe wynika, że w 1943 roku w więzieniach w całej Hiszpanii przebywało ponad 12 tysięcy dzieci, a kolejnych dziewięć tysięcy zostało umieszczonych w sierocińcach.

Do 1954 roku około 30 tysięcy dzieci po ukończeniu trzeciego roku życia zostało zabranych z więzień i oddanych do adopcji. Początkowo matkom mówiono wprost, że ze względu na ich poglądy polityczne i działalność opozycyjną, ich córki i synowie trafiają do innych, lepszych rodzin. Począwszy od lat 50. rozpoczęła się wielka mistyfikacja: noworodki zaczęły znikać nie tylko z więzień, ale również ze szpitali i ośrodków prowadzonych przez kler, a personel medyczny i duchowni kłamali w żywe oczy o ich śmierci.

W 2008 roku sędzia Baltasar Garzón 

zwrócił uwagę opinii publicznej, na los utraconych dzieci, jako jedną z odsłon śledztwa w sprawie łamania praw człowieka przez dyktaturę Franco, uznając „skandal skradzionych dzieci” za zbrodnię przeciwko ludzkości. Zachęcał również prokuratorów rejonowych do wszczynania dochodzeń na własną rękę, a sędziów – do skazywania winnych i zasądzania rekompensaty na rzecz ofiar. W efekcie Garzón został oskarżony o łamanie amnestii z 1975 roku i nadużywanie władzy, a Biuro Prokuratora Generalnego stanowczo odmówiło wszczęcia ogólnokrajowego postępowania. Gra, którą rozpoczął charyzmatyczny sędzia, okazała się jednak warta świeczki: udało mu się ściągnąć zasłonę milczenia i ośmielić tysiące Hiszpanów do zmierzenia się z przeszłością. 

– Jak dotąd zostało złożonych ponad dwa tysiące skarg dotyczących kradzieży dzieci i szacuje się, że łącznie zaginęło ich od 30 tysięcy do nawet 300 tysięcy. (…) To bomba, bo oznacza, że w Hiszpanii jest cała armia ludzi, którzy nie znają swojej tożsamości – mówi w rozmowie z portalem Terra przewodnicząca stowarzyszenia „Wszystkie skradzione dzieci są również moimi dziećmi” Soledad Luque, która wciąż poszukuje swojego adoptowanego w niemowlęctwie brata.

 W końcu ruszyły pierwsze ekshumacje. W większości przypadków okazało się, że w grobach zamiast szczątków noworodków spoczywają kości dorosłych albo zwierząt. Niektóre mogiły były zupełnie puste. Telewizja BBC ujawniła też zdjęcia z lat 80., na których widać zamrażarki, w których przechowywano rezerwowe zwłoki noworodków „na wszelki wypadek”, czyli gdyby zrozpaczone matki chciały się pożegnać ze swoimi dziećmi.

 

Dopiero w grudniu 2012 roku

minister sprawiedliwości Alberto Ruiz-Gallardón zapowiedział utworzenie biura ds. pomocy osobom dotkniętym przypadkami kradzieży dzieci, które – jak zapewniał sekretarz w ministerstwie sprawiedliwości – zgromadzi dane o miejscach i datach urodzenia skradzionych dzieci i pomoże poszkodowanym uniknąć pielgrzymowania po różnych organach administracyjnych. Biuro takie zostało powołane do życia pod koniec lutego 2013 roku i działa według biurokratycznych standardów. Enrique Vila, adwokat z organizacji Coordinadora X-24 domaga się m.in. darmowych badań DNA dla poszkodowanych, uznania ich za ofiary dyktatury i zwolnienia z kosztów sądowych. Najważniejszym jednak jego postulatem jest otwarcie archiwów kościelnych dla ofiar. Bo tylko tam mogą znaleźć jakikolwiek dowód na to, że zostali adoptowani. 

 – Trzeba działać szybko, zanim umrą przestępcy, którzy muszą nam zdradzić, gdzie podziewają się nasze dzieci – wtóruje mu Soledad Luque. W styczniu br. zmarła siostra María Gómez Valbuena, jedna ze znanych z nazwiska osób oskarżonych o udział w „skandalu skradzionych dzieci”. W latach 80. jako pracownica socjalna w klinice Świętej Krystyny w Madrycie miała pośredniczyć w nielegalnej adopcji co najmniej kilkudziesięciu noworodków. Nie zdążyła odpowiedzieć na zarzuty przed obliczem Temidy. 

Obecnie przed sądem w Madrycie toczy się natomiast proces innej osoby oskarżonej w tej sprawie, doktora Eduardo Veli. Wytoczyła go 44-letnia Ines Madrigal, którą lekarz miał podarować bezpłodnej kobiecie, jako nagrodę za jej pracę w klasztorze jezuitów. Podobnych „prezentów” dr Vela może mieć na koncie znacznie więcej, bo z zapisów madryckiego urzędu stanu cywilnego wynika, że w prowadzonej przez niego klinice San Ramon tylko w 1981 roku 70 proc. noworodków miało „matkę nieznaną”, a w szpitalnych zamrażarkach odkryto ciała dzieci, które – jak się przypuszcza – miały być pokazywane matkom jako dowód. 

 Katyi Adler, która prowadziła śledztwo dziennikarskie w tej sprawie, udało się dostać do jego gabinetu w 2011 roku, zanim stanął przed sądem. W artykule dla BBC dziennikarka wspomina, że dr Vela wziął w rękę metalowy krzyż stojący na jego biurku i powiedział: „Wiesz, co to jest, Katya? Zawsze działałem w jego imieniu. Zawsze dla dobra dzieci i by chronić ich matki”.

– W całej Hiszpanii są mężczyźni i kobiety,

których życie zostało wywrócone do góry nogami poprzez odkrycie, że ludzie, których uważali za swoich rodziców, w rzeczywistości kupili ich. Jest również wiele matek, które przez lata utrzymywały, że ich dzieci wcale nie umarły, a którym przypisano łatkę histeryczek,  i dziś odkrywają, że ich dzieci prawdopodobnie żyją i zostały wychowane przez obcych ludzi – wyjaśnia w rozmowie z „Daily Mai” Katya Adler. 

Nielicznym, jak Manoli Pagador, udaje się dojść do prawdy. Ona odnalazła swojego obecnie 40-letniego syna w Teksasie. Pozostałe, żyjące jeszcze tysiące matek, nie wiedzą o losie swoich dzieci absolutnie nic. Jedną z nich jest María José Estévez, która w rozmowie z „El País” wspomina, jak słyszała płacz synka w sąsiednim pokoju, gdy personel szpitalny informował ją, że dziecko zmarło. I że zakomunikowano jej, że jego ciało zostało już spalone. Razem z amputowaną nogą innego pacjenta.

Ofiar, które są zdecydowane sięgnąć pamięcią do przeszłości, jest znacznie więcej niż rodziców adopcyjnych. Żeby rozwiązać tę łamigłówkę do końca, trzeba pozbierać tysiące jej elementów. Znaczna ich część została jednak zniszczona bezpowrotnie.

– Wiele osób wyemigrowało, inni nie mają pojęcia, że zostali skradzeni biologicznym rodzicom, inni już zmarli, a jeszcze inni są w podeszłym wieku i nie chcą niczego pamiętać – ocenia Antonio Barroso. – Mam nadzieję, że zainicjowana przez nas kampania przyniesie liczące się efekty – dodaje Juan Luis Moreno.  

 Więcej na ten temat na stronie www.konflikty.wp.pl

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*