Chatamorgana

Gdyby tylko część tej sumy, jaką wydaje ludność na wódkę, przeznaczyć stale, rokrocznie na budowę własnych mieszkań, sprawa rozwiązania trudności mieszkaniowych ruszyłaby szybko naprzód – mówił Gomułka w 1957 roku. Ludność uwierzyła i zaczęła oszczędzać. Półtora miliona do dziś czeka na mieszkanie. (17-05-2006 r.)

Półtora miliona, tyle jest jeszcze mniej więcej posiadaczy "starych" książeczek mieszkaniowych. W samym Wrocławiu ok. 50 tys. Jedni stanowią cierpliwą rzeszę tzw. członków oczekujących w spółdzielniach mieszkaniowych. Drudzy dawno rzucili je w kąt i może zapomnieli nawet o ich istnieniu. Jeszcze inni zrzeszają się, licząc że wskutek upartego lobby państwo przypomni sobie o swych zobowiązaniach z przeszłości.

Książeczki mieszkaniowe wprowadzono pod koniec lat pięćdziesiątych. Gromadzone na nich oszczędności, stanowiące tzw. wkład mieszkaniowy, wraz z oprocentowaniem i dotowaną przez państwo premią, w  oparciu o system tanich i długoletnich kredytów, gwarantować miały każdemu posiadaczowi własne M. System zafunkcjonował. Dość powiedzieć, że w samych tylko latach sześćdziesiątych wybudowano półtora miliona mieszkań! Sęk w tym, że wówczas całe niemal budownictwo opierało się o upaństwowioną spółdzielczość, a tę krępowano coraz bardziej, uzależniając ją od czynników politycznych.

-Druga połowa lat siedemdziesiątych to był prawdziwy boom budowlany we Wrocławiu – wspomina Jadwiga Dziuda, wiceprezes SM "Metalowiec". – Oddawano wtedy rocznie 6 tys. mieszkań. Rozdzielano je jednak odgórnie, a spółdzielnie na potrzeby swych członków otrzymywały jakieś 15%. Resztę upłynniano między zakłady pracy i inne ważne instytucje.

Wszystko to powodowało, że kolejki wydłużały się, a terminy otrzymania mieszkań oddalały nawet o kilka, kilkanaście lat. Mimo to posiadacze książeczek mogli mieć choć tę pewność, że zgromadzone tam środki nie przepadną. Utracili ją po 1989 roku. Od tamtej pory stało się też jasne, że mieszkania są tylko dla tych, którzy będą w stanie je kupić i żadne premie gwarancyjne nie rozwiążą problemu.

Grosz do grosza…
-To, co nam się w tej chwili proponuje za trzydzieści parę lat oszczędzania zakrawa na kpinę – mówi w Tygodniku Solidarność Bolesław Natanek, prezes krakowskiego Stowarzyszenia Oczekujących na Mieszkanie. – Przecież istnieje ciągłość państwa. Skoro za PRL wyciągnięto z naszych kieszeni kwotę stanowiącą dziś równowartość 2,5 mld zł, to te zobowiązania powinna realizować RP. Państwo, które potrafiło rozwiązać problem książeczek samochodowych, zwrócić kamienice czy mienie zabużańskie, właścicielom książeczek mieszkaniowych oferuje groszową i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, wypłatę.

Przykład: właściciel książeczki założonej w 1983 roku, na której zgromadził 36 tys. zł, otrzymałby dziś z banku, w przypadku likwidacji książeczki,  3,60 zł plus około 297 zł odsetek (w przybliżeniu, oczywiście, bo zależne są one od rodzaju oszczędzania, oprocentowania, wysokości wpłat itp.). 
Bankowcy replikują, że tych pieniędzy przecież nikt nie zabrał. One się po prostu zdewaluowały, pożarła je hiperinflacja, bo książeczek mieszkaniowych nie objęto waloryzacją.

Kolejka oczekujących
-Można w pewnym sensie powiedzieć, że państwo podjęło pewne zobowiązanie wobec obywateli, ale się z obowiązków nie wywiązało i nam zostawiło tę schedę  – mówi prezes Jadwiga Dziuda.
W SM „Metalowiec” jest jeszcze 55 członków oczekujących (najstarszy posiada książeczkę z 1970 roku!). Ale są i takie spółdzielnie, gdzie ich liczba sięga tysiąca.
Spółdzielnie – o ile nie budują mieszkań lokatorskich, a to obecnie odosobnione przypadki – nie mają zbyt wielkiego pola manewru. Oferują więc swoim członkom mieszkania z ruchu ludności, oczywiście własnościowe, informują o nowych inwestycjach. Ale tych, którzy czekają, nie stać na taki wydatek. Nic więc dziwnego że na półkach piętrzą się stosy pożółkłych już akt…

Sytuacji nie ratuje gwarantowana ustawą z 1995 r. „o pomocy państwa w spłacie niektórych kredytów mieszkaniowych, udzielaniu premii gwarancyjnych oraz refundacji bankom wypłaconych premii gwarancyjnych" wzmiankowana premia, bo po pierwsze wypłacana jest tym, którzy kupili mieszkanie dom lub rozpoczęli budowę ( w domyśle: tym, których stać), po drugie: jej wysokość zależna jest od wielu skomplikowanych czynników i wahać się może od kilkuset  do kilkunastu tysięcy złotych ( w domyśle: tym których nie stać i tak nie pomoże).

Metr imaginacyjny
– Premię oblicza się według skomplikowanego wzoru stanowiącego załącznik do ustawy – tłumaczy Krystyna Grzeszczak z regionalnego oddziału detalicznego PKO BP –  Najprościej rzecz ujmując na jej wysokość wpływa i długość okresu oszczędzania, i wielkość wpłacanych kwot (najwyższe premie pochodzą z lat 70, bo realna wartość tamtych  wpłat spadła znacząco), a także obowiązująca cena 1 m kw. ogłaszana kwartalnie przez GUS (teoretycznie chodzi o to, by wartość wkładów w przeliczeniu na cenę metra nie spadała z upływem czasu).

Myliłby się jednak ten, kto liczyłby na kokosy, obserwując szaleńcza gonitwę cen na rynku nieruchomości. Wolnorynkowa cena 1 m kw. niewiele ma wspólnego z tą ogłaszaną przez GUS. Ta druga bowiem obliczana jest na podstawie danych GUS dotyczących rozmiarów inwestycyjnych i nakładów poniesionych na budownictwo w danym kwartale. W myśl tej formuły koszt 1 m kw. w ostatnim kwartale 2005 roku wyceniono na 2388zł (dla porównania w rekordowym 2001 roku było to 2700 zł). Jak w tym okresie kształtowały się rzeczywiste ceny metra kwadratowego, choćby we Wrocławiu, każdy wie.

Wkład bez mieszkania
Krystyna Grzeszczak twierdzi, że mówienie o utracie oszczędności życia to demagogia.
-Weźmy taki przykład. Kowalski wpłacał na książeczkę po 200 miesięcznie. Jeśli, tak jak w latach 70., cena metra kw. sięgała 3 tys. zł, to w ciągu roku nie zaoszczędził nawet na 1 m kw. – tłumaczy. –  Oszczędności zebrane na książeczkach de facto starczały na 10 % wkład lokatorski. I dziś, w  niektórych  przypadkach wysokość wypłacanych premii też taki wkład by pokryła, rzecz jednak w tym, że nikt nie da nikomu mieszkania za tę cenę.

-Wiemy, że rzeczywiście wpłata na tej książeczce wynosiła 10-20% wartości mieszkania. Ale osoby, które je otrzymywały miały możliwość spłaty kredytów w realnych dla siebie wielkościach, korzystały też z innych form pomocy państwa – replikuje Natanek. – My w zasadzie żądamy tego samego. By potraktowano nas tak jak potraktowano tamte grupy.
Dlatego krakowskie Stowarzyszenie chce walczyć o urealnienie kredytów i przywrócenie powszechnego budownictwa na prawach lokatorskich.

Potrzeba zmian
O potrzebie radykalnych zmian w polityce mieszkaniowej specjaliści wołają już od dawna. Wśród nich i prof. dr Witold Nieciuński, który przekonuje iż „nie da się masowego budownictwa mieszkaniowego w kraju niezamożnym rozwijać bez pomocy państwa, czego dowodzą doświadczenia krajów Europy Zachodniej i Północnej. (…) Podczas gdy polityka mieszkaniowa PRL mimo chwiejności, niekonsekwencji i pasywności zapewniała wyraźną poprawę warunków mieszkaniowych, lata transformacji nie były w stanie przełamać kryzysu”. Bo nowa polityka „przez 15 lat oparta była – tłumaczy – na jednostronnych założeniach, na popieraniu własności mieszkaniowej i zaniechaniu budowy mieszkań czynszowych"

Przytacza przy tym wymowne statystyki. Podczas gdy w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych budowano w Polsce około 190 tys. mieszkań rocznie, w połowie lat 90 liczba ta spadła do 62 tys. W latach następnych obserwowano co prawda powolny wzrost aż do108 tys. w 2004 roku,  ale jednocześnie zamierać zaczęły różne formy budowy mieszkań na wynajem (w 2004 r. gminy wybudowały jakieś 2 tys. a  TBS-y  6,8 tys. mieszkań czynszowych, co, jeśli doliczyć do tego wynik spółdzielni i innych instytucji, daje ledwie 9% ogółu inwestycji). A te przecież najbardziej potrzebne są drobnym ciułaczom.

(GP nr 5/137)

O Joanna Kaliszuk 152 artykuły
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*