W życiu jak w fotografii – ważne są tylko chwile. Albo je uchwycimy, w tym konkretnym niepowtarzalnym momencie, albo przepadną. Jeden z najwybitniejszych fotografów XX wieku, Henri Cartier-Bresson, stworzył nawet własną teorię „decydującego momentu”. To chwila, w której wszystko na ułamek sekundy łączy się harmonijnie, tworząc idealną całość, i wtedy – właśnie wtedy! – należy nacisnąć spust migawki. Bo za moment ów moment przeminie, rozproszą się uczestnicy tego spektaklu, a światło i scenografia zmieni się, zmieniając też układ całości. No ale Cartier-Bresson był z wykształcenia filozofem, szukał więc nie tylko, jak to fotograf, doskonałej kompozycji, ale też sensu ukrytego pod powierzchnią zdarzeń.
Zatrzymajmy się na chwilę przy słowie „chwila”. Dziś używane jest głównie w znaczeniu „mgnienie, moment, sekunda”, oznacza zatem coś bardzo ulotnego, bardzo krótkiego, wyjątkowo nietrwałego (gdy w jednym ze swych wierszy Szymborska pisze: „Jak okiem sięgnąć panuje tu chwila. Jedna z tych ziemskich chwil proszonych, żeby trwały”, odwołując się przy okazji do najsłynniejszych słów Goethego, to, na swój ironiczny sposób, próbuje zamknąć w wierszu, niczym w kadrze, sielskość oddalonego od cywilizacji, istniejącego jakby poza czasem i ruchem, krajobrazu – rzecz urocza, ale skazana chyba jednak na niepowodzenie).
Tymczasem, jak pisze Aleksander Brückner w swoim wydanym sto lat temu „Słowniku etymologicznym”, niegdyś „chwila” oznaczała po prostu „czas” („Zachodni Słowianie jako jedyni pożyczyli to słowo od Niemców, dziś Weile, niegdyś hwil, u nas też jako fila”). Stąd: „ciężka moja chwila”, „bo była zimna chwila” i inne piętnastowieczne przykłady notowane przez Brücknera. A zima była dawniej, jak możemy sobie wyobrazić, naprawdę ekstremalnie ciężkim (i bynajmniej nie chwilowym) czasem. Tu zbliżam się powolutku, i mocno okrężną drogą, do odpowiedzi na pytanie zadane przez jedną z naszych Czytelniczek, którą zainteresowało, „czemu czas mierzymy w latach i jaki to ma związek (poza brzmieniem) z latem”?
Otóż ma. Lato, czyli prasłowiańskie *lěto, wywodzone przez niektórych od „zelżeć, sfolgować” i „czas łagodny” (łacińskie laetus – przyjemny, miły, piękny), a przez innych od „deszcz, pora dżdżysta” (prasłowiańskie *leiti – lać), dla ludzi dawnych wieków, uzależnionych całkowicie od kaprysów natury, było (w przeciwieństwie do zimy) najbardziej łaskawą i najprzyjemniejszą z pór roku. Nic więc dziwnego, że stało się w dawnej polszczyźnie jednostką miary czasu. Żyło się wtedy od lata do lata. Mówiło się „miłościwe lato” (rok jubileuszowy) i składało się życzenia na nowe lato (nowy rok), czego dowody znaleźć możemy i w pieśniach Jana Kochanowskiego, i u Wacława Potockiego, i u Jana Andrzeja Morsztyna. „Latoroślą – jak zdradza Samuel Linde, nasz XIX-wieczny slawista – zwało się to, co poprzedniego roku urosło”. Gwarowe „latoś”, ta językowa skamielina, oznaczająca „tego roku”, do dziś przypomina nam zresztą o tym dawnym znaczeniu.
A jednak słowo „lato” zastąpione zostało z czasem przez słowo „rok”. Dlaczego? Rok (blisko spokrewniony z wyrazem rzec, czyli powiedzieć, zakomunikować) był niegdyś terminem prawniczym, znaczącym tyle co „ustny sądowy pozew”, a potem także „termin sądowy” (ślady tych dawnych znaczeń pozostały w polszczyźnie, choćby w postaci wyroku czy odroczenia). Najczęściej chodziło o okres przełożenia terminu płatności, a że sądy wydawały zgodę na przesunięcie zapłaty i o dwanaście miesięcy, rok zaczął być rozumiany szerzej – jako odcinek czasu trwający właśnie tyle. Tak przynajmniej tłumaczą to historycy.
„Pewna nowina, było lato, będzie zima”, mówi stare polskie przysłowie. Co oznacza tyle, że czas ucieka – niezależnie od tego, jakimi porami roku go odmierzamy.
Cieszmy się zatem chwilą. Za chwilę nadejdzie lato. I za chwilę – przeminie.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis