Książka Egloffa – zadziwiająca mieszkanka groteski i czarnego humoru – zaczyna się dość banalnie: prowincjonalne, senne miasteczko, a w jego centrum dogorywający z braku klienteli, skromny zakład pogrzebowy niejakiego Gangliona.
Ganglion (wbrew temu co sugerowałby zakładowy szyld – i tytuł powieści) nie ma syna, nie ma też szczęścia w miłości (przed laty opuściła go żona), ma za to dwóch oddanych pracowników i dużo czasu. Cała trójka zabija go poświęcając się drobnym, nic nie znaczącym pracom w obejściu zakładu, bądź popijając po sąsiedzku w gospodzie karczmarza Julesa, w oczekiwaniu na ostateczny krach.
Ale pewnego dnia los się odmienia i Ganglion dostaje zlecenie… Niespodziewany „fart” zapoczątkuje serię absurdalnych, komiczno-tragicznych zdarzeń, które doprowadzą nieuchronnie do dramatycznego finału.
Ten efektowny pomysł fabularny nie jest bynajmniej zaczątkiem kryminalnej intrygi – książka Egloffa to raczej szczególny dramat egzystencjalny. Autor szkicuje go ledwie paroma kreskami, jego metoda ma jednak zaskakującą siłę wyrazu.
Poszczególne sceny są tu esencjonalne i mocne jak puenta, a rozpoznawalny, charakterystyczny dla autora czarny humor dodaje im znaczeń i potęguje tylko rys tragizmu. „Humor jest z całą pewnością murem obronnym, chroniącym nas przed totalną rozpaczą. Śmiejemy się, by się bronić, śmiejemy się, bo nie znamy wyjaśnienia ani rozwiązania – mówił Engloff w jednym z wywiadów. – Literatura czyni ten mechanizm obronny możliwym, rzeczywistość – nie, bo jej tragedie nie wywołują naszego śmiechu”.
Joel Egloff, Edmond Ganglion & Syn, przeł. Małgorzata Kozłowska, Wydawnictwo Literackie 2008
(kaj)
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis