Rząd zapowiada wielkie zmiany w organizacji służby zdrowia. W powodzenie osobiście wątpię, bo nie bez przyczyny wszystkie kolejne rządy reformę służby zdrowia zapowiadały – a żaden, pomijając kosmetyczne zmiany, niczego nie zrobił. Z prostej przyczyny – nie ma na zmiany zgody lekarzy. I moim zdaniem zgody nie będzie!
Z wywiadów i oświadczeń minister Ewy Kopacz wnioskuję, że cała reforma zacznie się i skończy na przemianowaniu szpitali w spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, w których 51 procent udziałów będzie miał powiatowy starosta. A ten zabieg sprawić ma, że w szpitalach będziemy leczeni lepiej, milej, taniej i bezpieczniej. Dlaczego? Otóż dlatego, że spółka z o.o. jest – nawet z większościowym udziałem samorządu – podmiotem prywatnym, czyli lepszym.
To taki dogmat, którego nie trzeba udowodniać. Chociaż w tysiącach spółek z o.o., w których pakiety kontrolne mają wójtowie, burmistrzowie, starostowie czy prezydenci – tysiące ich kolegów partyjnych oraz szwagrów i znajomych zarabia godziwe pieniądze. Dlaczego w szpitalach miałoby być inaczej? Twierdzenie pani minister Kopacz, że ryzyko bankructwa szpitala i gniewu wyborców powstrzyma starostę od mianowania nieudolnych (ale sercem mu bliskich) dyrektorów a skłoni do mianowania kompetentnych fachowców – jest tylko wyznaniem wiary w liberalne dogmaty. Niczym więcej.
Idźmy dalej. Absolutnym skandalem w polskim lecznictwie jest, że
warte miliony urządzenia medyczne pracują w szpitalach po kilka godzin dziennie.
W szpitalach bada się i leczy pacjentów generalnie między dziewiątą i trzynastą a później cały lekarski personel znika i już nic się nie dzieje. Powiada pani minister, że to się zmieni i szpitale-spółki wreszcie będą efektywnie wykorzystywać sprzęt i fachowców, będzie im się opłacało pracować nawet do nocy.
Coś takiego! A niby dlaczego szpitalom-spółkom z o.o. miałoby się opłacać to, co rujnuje państwowe szpitale, czyli świadczenie usług ponad kontrakty z NFZ? Dlatego, że spółki z o.o. będą mogły badać i leczyć za pieniądze, czego zabrania się teraz publicznym ZOZ-om? Przecież wystarczyłoby – zamiast robić wielką prywatyzację – pozwolić publicznym obecnie szpitalom i przychodniom brać pieniądze za dodatkowe badania. I jednocześnie wprowadzić w Polsce system dobrowolnych dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.
Ale właśnie tego władza nie zrobi, bo – o czym wie Donald Tusk i Ewa Kopacz – większość elektoratu jest takim pomysłom zdecydowanie przeciwna. Wyborcy nie życzą sobie dzielenia pacjentów na „lepszych” i „gorszych”, na dwie kolejki do zabiegów itd. Więc tych pomysłów się nie wdroży i prywatyzacja szpitali będzie tylko liberalnym wyznaniem wiary, oraz ułatwieniem dla już sprywatyzowanych szpitalnych spółek w likwidowaniu trudnych mniej dochodowych oddziałów (na przykład pediatrii) i unikaniu mniej opłacalnych medycznych procedur. Zapewne też znacznie łatwiej będzie żyć w prywatnych szpitalach i przychodniach dawno już – choć nieoficjalne i półformalnie – sprywatyzowanym doktorom.
Bo brak funduszy jest ważnym, ale wcale nie jedynym powodem zapaści służby zdrowia. Twierdzę, że nie mniej istotnym jest całkowicie niekontrolowane sprywatyzowanie się podstawowej opieki medycznej. I jednoczesne utrudnianie młodym lekarzom dojścia do tzw. rezydentury (czyli stażu szpitalnego) oraz blokowanie drogi do specjalizacji (podobny proceder, jak u adwokatów czy notariuszy). Ale w tym stanie totalnej zapaści i bałaganu
części lekarzy żyje się fantastycznie
i ta część (najbardziej zresztą wpływowa, profesorska) absolutnie nie jest zainteresowana żadnymi reformami.
Przecież im dłużej czeka się na bezpłatną wizytę u specjalisty, im bardziej ograniczony jest dostęp do specjalistycznych badań i laboratoriów – tym lepiej się wiedzie właścicielom prywatnych gabinetów, prywatnym laboratoriom, właścicielom prywatnych aparatów USG, RTG, EKG itp. To właśnie rozpad publicznej służby zdrowia powoduje zjawisko zdumiewające: prywatnych gabinetów lawinowo przybywa i im ich jest więcej – tym dłuższe są do nich kolejki. Paradoks?
Żaden paradoks! Złośliwi mówią o powszechnym lekarskim strajku włoskim, czyli świadomym i celowym spowalnianiu pracy pod pretekstem rygorystycznego, bezwzględnego przestrzegania wszystkich procedur i przepisów. I chorzy zmuszani są do prywatnego leczenia się. Ja nie jestem złośliwy i nie powiem o strajku, ale powiem o skwapliwym korzystaniu z okazji do łatwego zarobku i do unikania odpowiedzialności. Przecież już chyba wszyscy lekarze specjaliści mają po dwa etaty plus prywatny gabinet, a profesorowie miewają nawet kilka etatów i gabinety prywatne na dokładkę.
Tak było zawsze, również w PRL, ale wszelkie granice przyzwoitości zostały przekroczone w ostatniej dekadzie. Prywatna praktyka, która przez całe dziesięciolecia traktowana była jako uzupełnienie państwowej służby zdrowia – teraz stałą się dla chorych ludzi jej konieczną alternatywą! W prywatnym gabinecie zdolny lekarz miał sobie dorobić do cienkiej pensji, a pacjent mógł bez skierowania i bez czekania w kolejce trafić do specjalisty i miał prawo za swoje pieniądze liczyć na szczególna troskę, poświecenie mu lekarskiej uwagi i czasu.
Dzisiaj nawet do prywatnych gabinetów kolejki już bywają dwumiesięczne, wizyty trwają, jak w państwowej przychodni, po 10-15 minut, a lekarz coś tam mruczy lub warczy.
Najgorsze jednak, że odpowiedzialność za los pacjenta bywa żadna.
Większość prywatnych gabinetów nie prowadzi nawet rejestracji wizyt! Wchodzi pacjent – mówi co go boli – pokazuje jakieś zrobione prywatnie wyniki – wychodzi z receptą i skierowaniami na kolejne wyniki i do kolejnych specjalistów. Reklamacji nie przyjmuje się.
To jest nienormalne! Pracujący w kilku gabinetach, biegający od świtu do nocy z miejsca na miejsce lekarze nie mają czasu, siły i ochoty ani na słuchanie ludzi, ani na dokształcanie się, ani na myślenie o etyce. Śmiertelnie zmęczeni doktorzy nienawidzą zatruwających im życie pacjentów, więc tych bezpłatnych (szpitalnych i przychodnianych z NFZ) starają się mieć jak najmniej i starannie ich lekceważąc – skłaniają do korzystania z gabinetów prywatnych. Bo w prywatnym gabinecie pacjent bywa równie namolny i nienawistny – ale zostawia kasę.
Zauważmy, że cały ten chory system działa na zasadzie – maksimum zysku przy minimum nakładów. Zdecydowana większość prywatnych gabinetów – z wyjątkiem laryngologicznych, ginekologicznych i niektórych okulistycznych – obywa się bez jakiegokolwiek wyposażenia medycznego. Standard to jakiś pokoik, może być nawet w piwnicy, biurko, dwa krzesła, kozetka i wieszak na ubranie. Z aparatury diagnostycznej – stetoskop i ciśnieniomierz. Kardiolog w prywatnym gabinecie nie ma nawet aparatu EKG a gastrolog na gastroskopię wyśle do kolegi (lub zaprosi do siebie do szpitala). Ostatnio koleżance nie udało się znaleźć we Wrocławiu ortopedy, który podjąłby się założenia opatrunku gipsowego na złamaną rękę! Prywatni ortopedzi, owszem, licznie przyjmują, ale nie po to, żeby się brudzić i męczyć. Oni są od tego, żeby obejrzeć przyniesione im zdjęcie (zrobione gdzieś indziej) i wyrazić opinię. Za to biorą kasę. Gips niech zakłada za darmo szpitalny oddział ratunkowy, dawniej pogotowie – albo chirurg ortopeda w prywatnej przychodni za najmniej kilkaset złotych.
System działa tak, żeby wszystkie koszty nowoczesnej diagnostyki leczenia – począwszy od założenia gipsu a na by-passach skończywszy – ponosiła publiczna służba zdrowia, czyli NFZ, ale żeby za wymyślanie tych badań i konsultowanie brali pieniądze specjaliści w gabinetach prywatnych. Dodajmy, że pieniądze opodatkowane symbolicznym ryczałtem i bez VAT, bo – w odróżnieniu od taksówkarzy czy kioskarek – panowie doktorzy, często zarabiający kilkaset złotych za godzinę, kas fiskalnych mieć nie muszą…
Dlatego twierdzę, że nic się nie zmieni. Bo żeby się zmieniło, musiałoby stać się normalnie –
prywatne gabinety musiałyby wyjść z półszarej strefy
i stać się w pełni odpowiedzialne (a więc i zorganizowane, i wyposażone) za proces diagnozowania i leczenia. Musiałoby być tak, że pan doktor, a nawet profesor, albo pracuje w szpitalu – albo w swoim gabinecie czy przychodni. Praca na kilku etatach (i to w konkurencyjnych firmach!) stałaby się prawnie i etycznie niemożliwa. A to nie przejdzie: już samo zgłoszenie takiego pomysłu wywołało – jak przyznała minister Kopacz – jednomyślny i kategoryczny sprzeciw całego środowiska lekarskiego.
Lekarska elita będzie więc systemu bronić do ostatniej kropli krwi. Posłom zresztą jest w tym systemie też wygodnie – im i ich rodzinom oferuje bezpłatne usługi rządowa klinika i niezliczone rzesze ordynatorów i profesorów w ich okręgach wyborczych.
Reforma skończy się więc na sprywatyzowaniu szpitali. Poza tym nic się nie zmieni. Położnik będzie brał pieniądze w prywatnym gabinecie za opiekę nad ciężarną i przyjmowanie porodu w państwowym, przepraszam – sprywatyzowanym szpitalu, a ortopeda po zainkasowaniu prywatnego honorarium każe sobie przynieść jeszcze jedno zdjęcie nogi czy ręki, aby się upewnić, że faktycznie gips jest konieczny i skierować pacjenta na ostry dyżur. To jest tak piękne, że nie może być zmienione.
P.S.
STANOWCZO OŚWIADCZAM, ŻE SĄ LEKARZE, KTÓRZY OFIARNIE I UCZCIWIE PRACUJĄ W SZPITALACH I PRZYCHODNIACH, NIE BIEGAJĄ Z GABINETU DO GABINETU, TROSZCZĄ SIĘ O SWOICH PACJENTÓW NIE ZA HONORARIA, ALE ZA WYNAGRODZENIA Z UMOWY O PRACĘ. SĄ TACY! DZIĘKI NIM ISTNIEJE JESZCZE W OGÓLE JAKAŚ SŁUŻBA ZDROWIA W POLSCE.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis