W sierpniowym numerze GP opublikowaliśmy historię dramatycznej wyprawy Igora Diatłowa w rejony Północnego Uralu, w okolice rzeki Łoźwy i góry Otorten. Traf chciał, że pół roku wcześniej, na przełomie sierpnia i września 1958 roku, okolice tamtejsze przemierzała sześcioosobowa grupa wędrowców, wśród której był także polski turysta. O tej właśnie wyprawie postanowił nam opowiedzieć.
Opuściliśmy Połunocznoje, ostatnie osiedle ze stacją kolejową, i pożegnawszy się z gościnnym kierownikiem miejscowej szkoły, który nas w niej zakwaterował, przejechaliśmy „okazją” 50 km na północ po drodze przez bagna do Wiżaju. Tu zaczęła się wędrówka przez uralską tajgę.
Szóstka nasza idzie ścieżką wzdłuż brzegu szerokiej w tym miejscu Łoźwy – wysokie rozrosłe limby, sosny i jodły, gdzieniegdzie smukłe białe brzózki, na lewo wartki nurt rzeki.
Tajga gęstnieje, ścieżka znika. Przeciskamy się między gęsto rosnącymi świerkami, które chłoszczą nas niemiłosiernie po twarzy i rękach. Gdy to przedzieranie się zaczyna nam szczególnie dokuczać, wychodzimy nad brzeg rzeki. Po okrągłych kamieniach idzie się o wiele lżej. Ale gdy dochodzimy do zakola rzeki, znowu zmuszeni jesteśmy zagłębić się w ciemny gąszcz.
To podwójne kluczenie znacznie wydłuża trasę – późniejsze obliczenia wykazały, że przechodziliśmy dziennie w ciągu dziewięciogodzinnego marszu zaledwie około dziesięciu kilometrów w linii prostej.
x x x
Przed nami przeszkoda w postaci szerokiej rzeki, wpadającej do Łoźwy. Nie może to być Uszma, wzdłuż której wiedzie dalsza nasza trasa, bo płynie powoli i jest zamulona.
Rozpoczyna się dyskusja: zrobić tratwę czy położyć wysokie drzewo.
Ałła, doświadczona turystka z Politechniki Kijowskiej, niewiele się namyślając podciąga spodnie, bierze do ręki długi kij i nie zdejmując butów pogrąża się w wodę. Po chwili przechodzi najgłębsze miejsce rzeki. Podążamy jej śladem.
Na drugim brzegu zmieniamy skarpety i wykręcamy mokre spodnie. Nasz medyk Hala (aż z Taszkientu) ordynuje po pastylce penicyliny na przeziębienie.
Zjadamy skromny obiad, składający się z kawałeczka słoniny, kilku sucharów i kilku kostek cukru. Dziwne, że to nam wystarcza. Widocznie kierownik dobrze obliczył kalorie.
Po chwili idziemy już rzędem wzdłuż Łoźwy. Napisałbym tu: „idziemy gęsiego”, gdybym nie był przekonany, że w sposobie chodzenia to właśnie gęsi naśladują turystów, a nie odwrotnie.
x x x
Wstaje słoneczny, choć chłodny dzień. Gdy zasiadamy do śniadania, wydarza się coś zgoła nieoczekiwanego. Z lasu wynurza się jeździec na koniu.
Już po chwili koń skubie zieloną trawę, a barczysty, rosły mężczyzna siedzi wśród nas przy ognisku i częstuje się delikatesami kuchni turystycznej. Dowiadujemy się, że Janis Pietrowicz, Łotysz, jest obecnie mieszkańcem tajgi i pracownikiem powstającego na jej skraju Elektrolasokombinatu. Zmierza do ekspedycji, pracującej nad Łoźwą w jej górnym biegu.
Gdy pakujemy plecaki, Janis proponuje nam powiązać je i położyć na konia. Z radością na to przystajemy, możemy teraz posuwać się znacznie szybciej.
Nad brzegiem Łoźwy pracuje kilkanaście osób. Janis rozmawia z pracownikami, my odpoczywamy i raczymy się obiadową porcją słoniny, sucharów i cukru.
Ale czas w dalszą drogę. Objuczeni plecakami ze smutkiem żegnamy Janisa – dobrego wyrozumiałego człowieka o szerokiej duszy. Rzędem ruszamy. Po chwili słyszymy tętent konia. Dogania nas Janis. Postanowił, kosztem jutrzejszego niedzielnego wypoczynku, odprowadzić nas do ujścia Uszmy.
x x x
Na wysokim cyplu wsuwającym się pomiędzy dwie rzeki, Łoźwę i Uszmę, znajdujemy miejsce zagospodarowane przez jakiegoś myśliwego, który spędził tu widocznie kilka tygodni. Oto daszek z kory brzozowej, stół z ławkami, zwoje kory brzozowej do rozpalania ogniska. Wdzięczni losowi bierzemy się do założenia biwaku. Zbieram chrust, Witia rąbie drewno, Hala-latopis rozpala ognisko, Żora struga kołki do namiotów, a Hala-medyk i Ałła ustawiają namioty. Praca wre.
Po kilku kwadransach siedzimy przy jasnym i gorącym ognisku.
Tej nocy upłynie wiele czasu, nim zakończą się rozmowy w namiotach, a turyści z dalekiego Kijowa, wśród których nie ma ani jednego rdzennego kijowianina, i tajożnik rodem z Łotwy zasypiają twardym snem.
Z rana zadaję Janisowi pytanie, czy nie zamierza wrócić do Łotwy.
– Zrobię to za rok. Kończy mi się okres przymusowego osiedlenia. Byłem tu w obozie za Stalina – zwierza się.
Żegnamy naszego bezinteresownego opiekuna, który był wprawdzie z nami tylko jedną dobę, ale w pamięci pozostał na zawsze. Długo stoimy machając rękami, dopóki Janis Pietrowicz na koniu nie znika w tajdze na przeciwległym brzegu rzeki.
x x x
Dziesiąty dzień upływa od chwili, gdy weszliśmy w gąszcz tajgi zauralskiej. Dziesiąty dzień na bezludziu i bezdrożu, wśród dzikiej przyrody. Kroczymy wzdłuż brzegu bystrej górskiej rzeczki Purmy, dopływu Uszmy, w północnej części obwodu swierdłowskiego.
Idąc przypominam sobie zasłyszaną niedawno wiadomość, że gdzieś tutaj, wśród bagien i lasów, mieszka sześć rodzin rosyjskich – prawosławnych starego obrządku. Ci uciekinierzy od świata dowiedzieli się o ostatniej wojnie dopiero po jej zakończeniu.
Nagle idący na czele myśliwy Żora przystaje, dając nam ręką znak do zatrzymania się. Z podniesioną strzelbą posuwa się naprzód. Dopiero teraz słyszę śpiew podobny do świstu i dostrzegam na gałęziach okolicznych drzew niewielkie szare ptaki, przypominające kurczęta. Rozlega się wystrzał. Drugi, trzeci, czwarty. Przerwa – i znowu dwa wystrzały. Do jednego z plecaków przypinamy sześć jarząbków. Czeka nas dzisiaj smaczna kolacja, przecież nie darmo jarząbki były przysmakiem carskich stołów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis