Choć dokładnych danych nie zna nikt, szacuje się, że w Polsce przebywać może od 100 do nawet 500 tysięcy nielegalnych imigrantów. Szara strefa rośnie, a sprzyjają jej restrykcyjne przepisy legalizacyjne, rozbudowana biurokracja oraz brak jakiejkolwiek polityki integracyjnej, co sprawia, że przyjeżdżający do nas cudzoziemcy są zdani wyłącznie na siebie oraz własną „operatywność”.
Polska jest ciągle jednym z najmniej atrakcyjnych dla cudzoziemców krajów UE – niższy ich odsetek ma jedynie Rumunia – obcokrajowców jednak przybywa i przestajemy być powoli jedynie punktem na tranzytowej mapie Europy. Przyjeżdżają tutaj na studia, albo dlatego, że poznali życiowego partnera, przyjeżdżają, bo szukają swoich korzeni albo po prostu z czystej ciekawości świata. Przede wszystkim jednak przyjeżdżają tu do pracy.
Niewiele o nich wiemy. Istnieją oczywiście suche statystyczne dane – zestawienia wydanych przez wojewodów zezwoleń na zamieszkanie i zatrudnienie – które spływają do MSWiA i składają się na ten niewyraźny obraz. Wiemy więc, że w 2010 roku 97 tys. cudzoziemców posiadało ważne karty pobytu (to o 20 tys. więcej niż jeszcze dwa lata temu), że 37 tys. osób otrzymało zezwolenia na pracę, a do Urzędów Pracy wpłynęło 180 tys. oświadczeń o zamiarze powierzenia pracy cudzoziemcom z Rosji, Białorusi, Ukrainy, Gruzji i Mołdowy (zgodnie z rozporządzeniem ministerialnym obywatele tych państw mogą pracować w Polsce bez zezwolenia do 6 miesięcy w ciągu roku).
Wiemy, że najliczniej przybywają do nas najbliżsi sąsiedzi: Ukraińcy, Rosjanie i Białorusini, że sporo jest Koreańczyków, Wietnamczyków i Ormian.
Brakuje nam jednak rzetelnych analiz dotyczących ich populacji, ich prawnego statusu, ich potrzeb. A nade wszystko – brakuje nam spójnej, jasno zdefiniowanej i określonej polityki wobec imigrantów.
Oficjalne statystyki
nie oddają skali zjawiska
W 2009 roku we Wrocławiu zameldowanych było 3100 cudzoziemców.
– To liczba tak mała, że aż nierealna – mówi dr Joanna Janiszewska z Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. W. Brandta, wiceprzewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego NOMADA. – Trudno o dokładne szacunki, ale myślę, że w rzeczywistości jest ona nawet pięciokrotnie większa. Trzeba pamiętać, że niektórzy przyjeżdżają tu na wizach turystycznych i nie meldują się wcale, inni meldują się tylko na krótki okres, a potem znikają ze statystyk.
Dr Janiszewska jest autorką pracy „Imigranci we Wrocławiu. Życie na pograniczu dwóch społeczności”. Blisko dwa lata badała środowiska imigranckie we Wrocławiu – rozmawiała ze 153 osobami z 53 krajów świata, od tych najbliższych nam po najbardziej egzotyczne. Byli wśród nich Koreańczycy i Japończycy, ściągani tu do pracy w usytuowanych na obrzeżach miasta koncernach, studenci z Nigeri, Syrii czy Jordanii, Wietnamczycy i Bułgarzy, specjalizujący się w gastronomii i handlu…
– Największą grupę imigrantów stanowią oczywiście Ukraińcy i Białorusini – mówi dr Janiszewska. – Utarło się przekonanie, że najmują się do najgorzej płatnych, podstawowych prac, niewymagających żadnych specjalnych kwalifikacji. W istocie, często od tego zaczynają – od sprzątania, opieki nad dzieckiem, dorywczej pracy na budowie. Ale to na ogół ludzie po studiach, z aspiracjami. Powoli zaczynają więc wypełniać nisze, powstałe po Polakach którzy wyemigrowali na zachód – na przykład w służbie zdrowia albo w branży informatycznej.
We Wrocławiu żyje także sporo Ormian, Kazachów, Chińczyków, Mongołów… Wszyscy natykają się na te same bariery: od podstawowej, jaką jest bariera językowa, po skomplikowane procedury urzędowe – formalności związane z zatrudnieniem, zameldowaniem, unormowaniem statusu pobytowego. Trudności meldunkowe (bo mało kto chce wynająć mieszkanie obcokrajowcowi, a jeszcze mniej godzi się ten wynajem sformalizować), konieczność posiadania dwóch osobnych zezwoleń (osobno na pracę, osobno na zamieszkanie), wreszcie tymczasowość takiego rozwiązania (bo karty pobytu trzeba sukcesywnie odnawiać, a wtedy cała procedura legalizacyjna rozpoczyna się od początku) sprawia, że większość imigrantów, nawet tych długotrwale związanych z Polską, żyje tu w poczuciu niepewności i w stanie zawieszenia.
Do rangi problemu urastają zwykłe zdawałoby się, banalne czynności: założenie konta w banku, uzyskanie kredytu, podłączenie telefonu czy TV.
– Imigranci przyjmują rozmaite strategie adaptacyjne. Są silne i zwarte społeczności, takie jak Bułgarzy czy Mongołowie, które się wspierają i raczej izolują od społeczeństwa. Większość jednak, zwłaszcza z kręgów bliskich nam kulturowo, czuje potrzebę integracji, chciałoby w pełni włączyć się w nurt społecznego życia – mówi dr Janiszewska. – Niestety, państwo polskie im tego nie ułatwia. Nie mamy bezpłatnej nauki języka dla obcokrajowców, nie mamy szkół, które byłyby przygotowane na przyjęcie dzieci imigrantów, nie mamy odpowiednich programów edukacyjnych. Przede wszystkim jednak brakuje nam otwartości, świadomości, że ich obecność może wzbogacić nasz świat – wciąż jesteśmy społeczeństwem hermetycznie zamkniętym, nieufnym. Wrocław – miasto spotkań – nie różni się pod tym względem specjalnie od innych.
Imigracja zarobkowa ma u nas
dwa odmienne oblicza
Jedno – korporacyjne – pracowników rekrutujących się najczęściej z zachodniej Europy i USA, którzy obsadzają stanowiska wymagające specjalistycznych kwalifikacji (w branżach IT, finansowej, ubezpieczeniowej, zwykle w dużych firmach i międzynarodowych korporacjach) i drugie – oblicze bazarów, taniej gastronomii, niekonwencjonalnej medycyny, niskopłatnych sezonowych prac w rolnictwie czy na budowie, których podejmują się głównie nasi sąsiedzi ze Wschodu.
Dwie nacje – Ukraińcy i Wietnamczycy, którzy zaczęli przybywać do Polski już w latach 90. – stanowią przy tym nie tylko największą, ale też najbardziej operatywną i najmniej roszczeniową grupę: są na ogół młodzi i stosunkowo dobrze wykształceni. Stanowią kapitał, którego jednak nie chcemy albo nie umiemy w pełni wykorzystać.
– Nasze władze myślą o imigrantach jako o pracownikach tymczasowych – twierdzi dr Justyna Frelak z Instytutu Spraw Publicznych, od wielu lat badająca migracje w Polsce. – Najlepiej, żeby sprawiali jak najmniej kłopotów, odpracowali swoje i wrócili do siebie.
Częstokroć wracać nie chcą, więc, gdy wygasają ich okresowe zezwolenia na pobyt czy pracę, zasilają szarą strefę.
Zdarza się, że pracują w fatalnych warunkach. Tak jak na pewnej plantacji truskawek w powiecie górowskim, gdzie Sudecka Straż Graniczna, przeprowadzająca akurat kontrolę legalności zatrudnienia, natknęła się na porażający widok (wszyscy, poza jedną osobą, pracowali tam legalnie): „Cudzoziemcy mieszkali w brudnych pomieszczeniach gospodarczych bez zaplecza sanitarnego. 33 osoby, w tym 5 mężczyzn, mieszkało w jednym budynku w dwóch niewielkich pomieszczeniach. Nie mieli stołów do przygotowywania posiłków, a czajniki znajdowały się na brudnej podłodze. Żywność, która była tam przechowywana, z uwagi na panujące temperatury, nie nadawała się do spożycia. (…) Obywatele Ukrainy oświadczyli, że żyli w takich warunkach, ponieważ pracodawca miał się z nimi rozliczyć na koniec zbiorów, więc czekali cierpliwie na wypłatę. Ich wynagrodzenie miało wynosić 1,5 zł za zebrany koszyk owoców”.
– Zawiadomiliśmy niezwłocznie inspekcję pracy i prokuraturę – mówi ppor. Renata Sulima, rzecznik Sudeckiej Straży Granicznej. – Niezależnie od tego właściciel plantacji musiał jeszcze zapłacić karę za nielegalne zatrudnienie cudzoziemca.
W ubiegłym roku Straż Graniczna wykryła na Dolnym Śląsku 195 przypadków nielegalnego zatrudnienia.
-Większość pracujących nielegalnie otrzymuje decyzję o zobowiązaniu do opuszczenia kraju w terminie do 7 dni. Dzieje się tak, gdy mamy pewność, że cudzoziemiec dobrowolnie decyzję wykona. Jeśli jednak w prowadzonym postępowaniu nie uzyskamy takiej pewności, konieczne jest przeprowadzenie pełnej procedury wydaleniowej przed wojewodą – tłumaczy ppor. Sulima. – Zdarza się, że wina leży ewidentnie po stronie pracodawcy, który nie dopełnił wymaganych formalności, mimo iż zapewnił o tym swoich pracowników. Wówczas na ogół pouczamy tylko cudzoziemców, przeciwko pracodawcy kierowany jest natomiast wniosek do sądu o ukaranie grzywną, w myśl przepisów ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy.
Długa i uznaniowa procedura
uzyskania obywatelstwa,
utrudnienia w dostępie
do rynku pracy
system edukacji kompletnie niedostosowany do potrzeb cudzoziemców czy wreszcie bardzo ograniczone możliwości udziału w życiu politycznym kraju sprawiają, że na indeksie MIPEX (organizacji badającej, czy władze państw Europy i Ameryki Północnej zapewniają imigrantom równy dostęp do podstawowych sfer życia publicznego) zajmujemy jedno z końcowych miejsc. Wyprzedzają nas nie tylko stare kraje Unii, ale także np. Czechy, Słowenia, Rumunia oraz Węgry.
Nie może być inaczej, skoro sprawami cudzoziemców zajmują się w Polsce fragmentarycznie różne resorty, a zagadnienia dotyczące migracji w gruncie rzeczy postrzegane są ciągle jako nieistotne.
„Prosimy o prawo do uczciwego i godnego życia. Prosimy o to, by Polska skorzystała z naszych umiejętności, przedsiębiorczości i pracowitości” – apelowali do władz członkowie komitetu „Imigranci na rzecz abolicji”, który zawiązał się – z inicjatywy samych cudzoziemców – w marcu ubiegłego roku. 22 października jego przedstawiciele demonstrowali przed sejmem z hasłami: „Daj zielone światło abolicji”, „Nikt nie jest nielegalny” i „Chcemy wyjść z szarej strefy”.
Początkowo planowano, że abolicja towarzyszyć będzie nowej ustawie o cudzoziemcach (obecnie obowiązująca powstała jeszcze przed wejściem Polski do UE i kilkukrotnie nowelizowana – nie grzeszy czytelnością, wymaga też pilnej implementacji kilku nowych europejskich dyrektyw), ale ponieważ prace nad nią wyjątkowo się ślimaczą, zdecydowano o przeniesieniu tych przepisów do ustawy odrębnej. Sejm przyjął je w lipcu tego roku, a 26 sierpnia podpisał prezydent Komorowski. Ustawa wejdzie w życie w styczniu 2012 roku.
To już trzecia abolicja. Poprzednie – z lat 2003 i 2007 – nie przyniosły jednak spodziewanych rezultatów: ostre kryteria i warunki formalne, które należało spełnić, sprawiły, że z obu skorzystało ledwie 5 tys. nielegalnych imigrantów, głównie obywateli Wietnamu i Armenii. Teraz ma być inaczej, bo przepisy są bardziej liberalne niż poprzednio: odstąpiono od wymogu posiadania meldunku, wystarczających środków na utrzymanie, pozwolenia na pracę. Podstawowym warunkiem ma być nieprzerwany pobyt cudzoziemca w Polsce co najmniej od 20 grudnia 2007 r.
Urząd ds. Cudzoziemców liczy, że z abolicji może skorzystać nawet kilkanaście tysięcy nielegalnych imigrantów.
– Przepisy dają im możliwość ubiegania się o zezwolenie na pobyt czasowy do dwóch lat. W tym czasie będą mogli szukać zatrudnienia bez specjalnego zezwolenia, na podstawie umowy o pracę – mówiła Ewa Piechota, rzecznik Urzędu. – To da im szansę, wreszcie będą mogli wyjść z cienia i normalnie żyć.
Chcemy, aby Polska była krajem otwartym,
gościnnym, i przyjaznym
dla osób szukających w naszym państwie nowych szans na lepsze życie – deklarował prezydent po podpisaniu nowych przepisów.
Tymczasem, jak ostrzegają eksperci, abolicja to jedynie działanie doraźne. Potrzeba nam nowych rozwiązań, które ukrócą szarą strefę: uproszczenia procedur legalizacyjnych, wprowadzenia jednolitego zezwolenia na pobyt i pracę, tak aby każdy cudzoziemiec przebywający legalnie w Polsce miał jednocześnie prawo do legalnego zatrudnienia, czy wreszcie uruchomienia takich programów pomocowych, które pomogą imigrantom zaaklimatyzować się tutaj i stanąć na nogi.
– Izolacja społeczna prowadzi do etnizacji biedy, dyskryminacji i wykluczenia, a to rodzi nieuchronne napięcia społeczne. Ostatnie wypadki w Wielkiej Brytanii powinny być dla nas nauczką – mówi dr Joanna Janiszewska. – Fali migracji nie powstrzymamy. Jeśli nie chcemy więc stanąć kiedyś przed takim problemem, musimy wypracować sobie skuteczną strategię integracji imigrantów.
Do tego potrzeba jednak politycznej woli. Trzeba mieć świadomość, że warto to robić i rozumieć, czemu ma to służyć. Czy rozumiemy?
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis