Gdyby posłowie wsłuchiwali się w głosy spółdzielców, prawdopodobnie nie uchwaliliby przepisów uznanych przez Trybunał Konstytucyjny za sprzeczne z ustawą zasadniczą, a przez wielu praktyków spółdzielczych – także ze zdrowym rozsądkiem. Spółdzielnia „Metalowiec”, tak jak i inni przedstawiciele środowisk spółdzielczych, wielokrotnie zwracała uwagę na ich wadliwość – z jej pism wysyłanych do rozmaitych urzędów, instytucji, komisji poselskich i klubów można by zestawić grube tomy.
O kondycji spółdzielni mieszkaniowej decyduje nie tylko fachowość jej kadr, sprawność organizacyjna czy stosowane procedury, ale również – co oczywiste – prawo, które wytycza ramy jej działania. A do tego akurat spółdzielczość mieszkaniowa nie ma szczęścia. Uchwalona w 2000 roku ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych była już kilkanaście razy nowelizowana, a każda kolejna nowelizacja wzbudza tylko większe kontrowersje ekspertów i – zamiast poprawiać i stabilizować sytuację w spółdzielniach – dezorganizuje jedynie ich życie.
Tymczasem, gdyby posłowie wsłuchiwali się w głosy spółdzielców, za którymi stoi przecież wieloletnie doświadczenie, prawdopodobnie nie uchwaliliby przepisów uznanych przez Trybunał Konstytucyjny za sprzeczne z ustawą zasadniczą, a przez wielu praktyków spółdzielczych – także ze zdrowym rozsądkiem.
Gdy rodziła się nowelizacja ustawy
o spółdzielniach mieszkaniowych,
spółdzielnia „Metalowiec” występowała wielokrotnie do przedstawicieli władz – od klubów i komisji sejmowych po urząd prezydencki – sygnalizując, że proponowane przez ustawodawcę przepisy są wadliwe, bo po pierwsze: naruszają prawo własności, a po drugie: ingerują w działalność wewnętrznych, samorządowych organów spółdzielczych. Co więcej – listy takie pisali nawet pojedynczy, szeregowi członkowie spółdzielni, zaniepokojeni tym, w jakim kierunku dryfuje nowelizowana ustawa. Bezskutecznie. Politycy kompletnie zignorowali te głosy: z ministerstwa spółdzielnia otrzymała jedynie zdawkową grzecznościową odpowiedź, a prezydent w ogóle nie zareagował.
-Gdy dziś więc media donoszą, że prezydent ustawę o SKOK-ach kieruje do Trybunału, bo „podzielił argument, że powinno się uwzględnić spółdzielczą specyfikę ich działalności, a ta ustawa tego nie gwarantuje”, rodzi się pytanie, czemu takich wątpliwości nie miał dwa lata temu. Oszczędzono by nam dwóch lat chaosu – zastanawia się prezes Jerzy Kruk. – I dlaczego nie miał ich przy podpisaniu kolejnej nowelizacji – uchwalonej przez Sejm 18 grudnia 2009 roku – wbrew orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, który uznał już dwukrotnie, że wyodrębnienie własności na zasadach określonych przez Sejm jest niezgodne z Konstytucją. Trudno nam się z tym pogodzić, tym bardziej, że staramy się przecież reagować na każdy szkodliwy dla spółdzielczości pomysł ustawodawcy. Ostrzegamy, tłumaczymy, wyjaśniamy. Problem w tym, że tak naprawdę jesteśmy bezsilni. Nie mamy własnej reprezentacji, nie mamy nawet możliwości występowania do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskami o zbadanie zgodności ustaw z konstytucją, bo Krajowa Rada Spółdzielcza została wykreślona z listy instytucji, którym to prawo przysługuje. Możemy jedynie apelować, monitować, pisać listy. A z siłą ich oddziaływania bywa, jak widzimy, różnie.
Nawet jeśli racjonalne argumenty
biorą górę, dzieje się tak na ogół po fakcie.
Dość przypomnieć, jak wiele kontrowersji zrodził przepis likwidujący Zebrania Przedstawicieli Członków i zastępujący je Walnym Zgromadzeniem – z możliwością przeprowadzania go w częściach. To nieekonomiczne i nieracjonalne rozwiązanie (nie wiedzieć czemu przez posłów uważane za korzystne dla członków), od początku krytykowane przez spółdzielców, poskutkowało tym, że wielkie spółdzielnie mieszkaniowe zmuszone były organizować nawet i po 20 części Walnego. Pochłania to masę czasu, podraża koszty, a ostatecznie także hamuje demokratyczne procedury w spółdzielni. Kiedyś można było na przykład odwołać członka Zarządu, który nie uzyskał absolutorium, na jednym zebraniu, w obecnej sytuacji jest to niemożliwe, bo uchwała musi być głosowana na każdej części Walnego. A że porządku obrad poszczególnych części Walnego nie wolno zmieniać, de facto trzeba by je wszystkie zwoływać od początku. Kiedyś na grupach członkowskich omawiano sprawy będące podstawą ZPCz i ustalano wstępny porządek obrad. Dziś nie ma możliwości dyskutowania o czymkolwiek, bo grupy członkowskie zostały zlikwidowane, a na Walnym można dyskutować i podejmować uchwały dotyczące spraw objętych porządkiem obrad – w praktyce ustalanym przez zarządy. Tylko teoretyk niemający pojęcia o funkcjonowaniu i organizacji spółdzielczego życia mógł uznać takie rozwiązanie za sensowne.
I dopiero, gdy praktyka
wykazała najdobitniej,
że rozwiązanie to się nie sprawdza,
w rządowym projekcie ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych zdecydowano się przywrócić zapis o grupach członkowskich i ZPCz. Za takie eksperymenty ktoś jednak zawsze musi zapłacić – a tym kimś są w tym wypadku oczywiście spółdzielcy.
Podobne szkodliwy okazał się zapis ograniczający kadencyjność członków Rad Nadzorczych:
-Zanim Trybunał uznał ten zapis za niekonstytucyjny, wrocławski sąd rejestrowy zdążył powykreślać tych członków Rady, którzy pełnili swoją funkcję już trzecią kadencję – mówi prezes Jerzy Kruk.- Odwoływaliśmy się oczywiście od tej decyzji, ale przegraliśmy nawet w sądzie apelacyjnym. Pomijam już fakt, że w ten sposób pozbawiono spółdzielnię ludzi najbardziej doświadczonych, pomijam i to, że zlekceważono suwerenną decyzję spółdzielców, bo ktoś tych ludzi przecież do Rady wybierał. Myślę tu o samych członkach Rady – o tym, jak czuli się ludzie, których z dnia na dzień, niejako urzędowo, uznano za niegodnych pełnienia swoich funkcji.
Spółdzielnia starała się zminimalizować skutki nieszczęśliwego przepisu – ponieważ statut spółdzielni przewiduje, że w Radzie Nadzorczej może zasiadać od 9 do 12 członków, po wykreśleniu przez sąd czterech osób wybrano do Rady tylko jednego nowego członka (w miejsce osoby, której i tak kończyła się kadencja). Ale i tu nie obyło się bez perturbacji: wyboru dokonano bowiem na jednej części Walnego, tej, która nie miała swego reprezentanta w Radzie, co zakwestionował sąd, powołując się na art. 12 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, mówiący o konieczności przegłosowania uchwały na wszystkich częściach Walnego.
-Tłumaczyliśmy, że wybór członków RN nie jest związany z formalną uchwałą, więc nie ma potrzeby głosowania go na każdej części Walnego i że w ogóle trudno oczekiwać, by – przykładowo – mieszkańcy Muchoboru popierali lub kwestionowali wybór mieszkańców Grabiszynka – tłumaczy prezes Kruk. – Powoływaliśmy się także na statut, zarejestrowany już wcześniej przez sąd, który zakłada wybory do Rady na częściach Walnego Zgromadzenia – proporcjonalnie do liczby członków osiedla – tak by zachować bezpośredniość wyboru. Sądzę jednak, że najbardziej przekonujący był wycinek prasowy, czyli fotograficzna relacja Gazety Południowej z Walnego Zgromadzenia w spółdzielni „Wrocław Południe”, ukazująca garstkę śpiących na krzesłach członków w oczekiwaniu na odczytanie przez komisję skrutacyjną wyników wyborów do Rady, co nastąpiło około godz. 5 nad ranem. To chyba podziałało sądowi na wyobraźnię.
Wspominam o tym wszystkim tylko z jednego powodu: by unaocznić, jak wielkim problemem mogą być dla spółdzielni nieprzemyślane, nieracjonalne i oderwane od życia przepisy, które wprowadza się ad hoc i wbrew opiniom ekspertów – dodaje prezes. – Tymczasem w tej kadencji parlamentu spółdzielnie mieszkaniowe spokoju zapewne mieć nie będą. Oto najświeższy przykład – posłowie PiS złożyli już wniosek kolejnej nowelizacji, w której m.in. określają płace prezesów zarządu spółdzielni na półtora średniej krajowej. Jaki jest cel takiej obłudnej propozycji? Znów tylko polityczny i czysto populistyczny, bo merytorycznego sensu trudno się w tym doszukać: płace prezesów spółdzielni są przecież ściśle kontrolowane przez spółdzielcze organy nadzorcze, przez nie regulowane, a w dodatku uzależnione od wielu czynników, jak choćby wielkość spółdzielni czy jej kondycja finansowa. Posłowie więc po raz kolejny postanowili uciec od poważnych tematów w stronę medialnej i populistycznej zgrywy – posłowie, dodam na marginesie, którzy dostają miesięcznie po 12 tysięcy złotych (i drugie tyle na prowadzenie biura) za pracę bez, jak widać, jakiejkolwiek odpowiedzialności. W przeciwieństwie do prezesów spółdzielni, którzy jako członkowie zarządu odpowiadają za olbrzymi nieraz, miliardowy majątek członków spółdzielni.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis