Mijają już niemal dwa lata od czasu, gdy posłowie PO zapowiedzieli rozpoczęcie prac nad taką zmianą adopcyjnych procedur, by je maksymalnie uprościć i skrócić. Efektów pracy partyjnego zespołu nie znamy (podobno pisze wnioski końcowe), znamy natomiast rządowy projekt ustawy o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej, który we wrześniu trafił do sejmu. Jeśli wejdzie w życie, część ośrodków adopcyjnych w Polsce może przestać istnieć.
Szacuje się, że w Polsce przeprowadza się do trzech tysięcy adopcji rocznie. To fatalny wynik, mówiła rok temu w mediach posłanka PO Iwona Guzowska, szefowa zespołu ds. adopcji, deklarując, że czas już zmienić skostniałe procedury, bo są nieefektywne i niewydolne. W niektórych ośrodkach adopcyjnych na samo szkolenie czeka się od 2 do 3 lat. Od rozpoczęcia procedury przysposabiania, która trwa od 9 do 12 miesięcy, do uzyskania dziecka w trybie kwalifikacji i do złożenia wniosku w sądzie mogą upłynąć nawet kolejne 3 lata.
– Procedury są, jakie są, i nie nam je oceniać – mówi pracownik jednego z ośrodków adopcyjnych. – Problem leży w tym, że dzieci z uregulowaną sytuacją prawną, czyli tych, których rodzice zrzekli się praw lub zostali ich pozbawieni, jest niewiele. „Uwalnianie prawne” zależy jednak nie od nas, ale od sądów rodzinnych, a także od samych placówek, które powinny z takimi wnioskami występować.
Tymczasem rzecznik praw dziecka, Marek Michalak, zwraca uwagę, że nawet dzieci, które kwalifikują się do adopcji, przebywają w domach dziecka latami, bo nie są do ośrodków adopcyjnych zgłaszane. W marcu tego roku wystąpił więc z wnioskiem do Najwyższej Izby Kontroli, by sprawdziła, jak placówki opiekuńczo-wychowawcze realizują ten obowiązek. „Znany jest mi przypadek, gdy małe, czteroletnie dziecko, mające dużą szansę na przysposobienie, nie zostało zgłoszone do ośrodka adopcyjnego przez ponad 1,5 roku. Znam także przypadki innych dzieci, które oczekiwały na zgłoszenie do ośrodka od roku do dwóch lat”, pisał, podkreślając, że wraz z wiekiem dziecka maleją jego szanse na adopcję, bo rodziny zainteresowane są zazwyczaj jak najmłodszymi dziećmi.
Zmiany są potrzebne, ale chyba takich,
jakie znalazły się w projekcie ustawy o pieczy zastępczej,
nikt się nie spodziewał.
Projekt zakłada bowiem kompletny demontaż istniejącego systemu: prowadzeniem ośrodków adopcyjnych miałyby się odtąd zajmować samorządy wojewódzkie, a konkretniej marszałkowie. To oni byliby odpowiedzialni za powoływanie i prowadzenie ośrodków. Tym samym ośrodki adopcyjne w kształcie, jaki obecnie znamy, znikną. Sceptycy twierdzą, że oznacza to faktyczną likwidację połowy z nich – czyli ośrodków powiatowych – i pytają, jaki ma sens obciążanie marszałków województw zadaniem, do którego nie są w żaden sposób przygotowani.
– System wymaga korekty, ale na pewno nie wymaga burzenia, a tak odbierane są zapisy tego projektu – mówił podczas wysłuchania publicznego w sejmie Marek Wójcik, sekretarz generalny Związku Powiatów Polskich. – Prosimy o nieburzenie systemu ośrodków adopcyjnych, o nieodrywanie tych ośrodków od społeczności lokalnej, od miejsca, gdzie działają wszystkie współpracujące z nimi podmioty. Ośrodki współpracują z powiatowymi urzędami pracy, z poradnią psychologiczną, ze szkołą. Utworzył się już pewien mechanizm kooperacji. Nie widzimy potrzeby, aby centralizować to zadanie.
Dużo ostrzej reagował Włodzimierz Kałek, reprezentujący Związek Miast Polskich:
– Jesteśmy zdecydowanie przeciwni ustawie w tym brzmieniu. Naszym zdaniem nie jest możliwe, aby taki gniot, przepraszam, taki zły projekt ustawy został wprowadzony do zadań samorządów, do polskiego systemu prawnego.
Z dawna oczekiwany rządowy projekt
miał stworzyć spójny system opieki nad dzieckiem,
usprawnić procedury działania instytucji pomocowych,
rozszerzyć wsparcie dla rodzin w kryzysie.
Słowem: miał być lekiem na całe zło.
A jest czym się zająć. Liczba rodzin dysfunkcyjnych w Polsce rośnie, wzrasta też liczba sądowych decyzji o ograniczeniu lub pozbawieniu rodzicielskich praw – średnio o 9 proc. rocznie. W dużych placówkach opiekuńczych żyje niemal 25 tys. dzieci. Choć miano je powoli likwidować na rzecz tworzenia rozbudowanej sieci rodzinnej opieki zastępczej, efekty dalekie są od spodziewanych. Kandydatów na rodziców zastępczych odstrasza nadmiar biurokracji i brak merytorycznego wsparcia. Niektórzy mówią już nawet o „kryzysie” tej formy opieki. Tylko w latach 2006-2008 rozwiązało się 6 tys. rodzin zastępczych. Z około 40 tys. istniejących, zdecydowana większość to tzw. rodziny spokrewnione.
Ministerstwo pracy i polityki społecznej obiecywało zmiany, większe wsparcie merytoryczne i organizacyjne, szkolenia, poradnictwo. Co z tego przeniknęło do projektu? Niewiele. Rządowy projekt przypomina zbiór pobożnych życzeń, a zamiast konkretnych i rzeczowych rozwiązań proponuje głównie roszady organizacyjne. I tak zadania dotyczące organizacji opieki zastępczej miałyby zostać rozdzielone na gminę (rodziny zastępcze spokrewnione) i powiat (cała reszta). Starosta miałaby obowiązek powołania podmiotu zwanego organizatorem pieczy zastępczej (który zajmowałby się kwalifikacją kandydatów, organizacją szkoleń i wsparciem dla rodzin), a także koordynatorów pieczy zastępczej (którzy monitorowaliby to, co w rodzinach się dzieje). Obecnie wszystkie te funkcje pełnią powiatowe centra pomocy rodzinie.
Czym ministerstwo chciałoby skusić kandydatów na zawodowych rodziców zastępczych? Obietnicą trzystuzłotowej podwyżki pensji i gwarancją dwudziestodniowego urlopu, który miałaby przeciwdziałać „zawodowemu wypaleniu”.
– Rodzą się obawy, że efekt wprowadzania ustawy będzie odwrotny do oczekiwanego, a jakość i skuteczność działań znacznie się pogorszy. Dlaczego? Bo tworzy niejasności kompetencyjne i buduje niby nowy system, nie wnosząc jednak żadnych istotnych zmian – twierdzi Jacek Kowalczyk ze Stowarzyszenia Samorządowych Ośrodków Pomocy Społecznej Forum.
Wtóruje mu Włodzimierz Kałek:
– Spowoduje tylko chaos i rozmycie odpowiedzialności oraz dalszy wzrost biurokracji. Rodziny odwiedzane przez kolejnych pracowników, kuratorów, asystentów, przestaną w końcu rozumieć, kto ma się nimi opiekować. A wystarczyłoby przecież poszerzyć kompetencje pracownika socjalnego i wyposażyć go w odpowiednie narzędzia, bo wiedzę i umiejętności już posiada.
Najwięcej kontrowersji
wzbudza pomysł powołania
tzw. asystenta rodzinnego.
To, można by powiedzieć, gwóźdź rządowego programu „doskonalenia pracy z rodziną i wzmocnienia profilaktycznych działań”. Asystent ów ma mieć odpowiednie kwalifikacje (jakie, jeszcze nie wiemy, bo to określi w swoim czasie odpowiednie rozporządzenie ministerialne) i maksymalnie 20 rodzin pod opieką. „Jego głównym zadaniem będzie niedopuszczenie do oddzielenia dziecka od rodziny”, a konkretniej – „prowadzenie poradnictwa i edukacji, udzielanie informacji na temat pomocy świadczonej przez właściwe instytucje oraz pomoc w zdobywaniu umiejętności prawidłowego prowadzenia gospodarstwa domowego”. Asystentów zatrudniać będą władze gminy, skąd jednak mają na to brać fundusze, tego akurat projekt rządowy nie wyjaśnia.
– Podstawowym problemem wielu rodzin jest ubóstwo. Projekt ustawy nie daje możliwości choćby okresowego, kontrolowanego i celowego wsparcia rodziny biologicznej – zwraca uwagę Beata Karlińska z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Policach. – Jedyne wsparcie projektowane w ustawie to właśnie wprowadzenie asystenta. Będzie to kolejny specjalista teoretyk. Skąd ma wiedzieć wykształcony pedagog, który ma dwoje dzieci lub w ogóle nie ma swojej rodziny, jak ugotować ziemniaki dla 10 osób? W jaki sposób poradzić sobie w wielodzietnej rodzinie, która żyje za grosze? Jak żyć na co dzień w 10 osób w dwóch pokojach, bez kuchni, z łazienką i toaletą na korytarzu? Tej rodzinie potrzebna jest rzeczywista pomoc, a nie kolejne doradztwo.
Złośliwi dodają jeszcze, że państwo powinno tworzyć takie warunki, aby rodzina mogła sama sobie radzić, a nie oddawać ją pod opiekę asystenta, którego zakres kompetencji przypomina działania superniani z programu telewizyjnego.
Pomysł z asystentem nie jest jednak
taki całkiem nowy, bo część ośrodków pomocy społecznej
wdraża już to narzędzie
w ramach projektów systemowych
programu operacyjnego „Kapitał ludzki”. Istnieje jednak zasadnicza różnica. Po pierwsze, wykorzystuje się na to fundusze unijne, po drugie, jest to działanie wspomagające okresowe, po trzecie – wszystko odbywa się pod kontrolą ośrodków pomocy społecznej, które szkolą asystentów i monitorują ich pracę.
Tak było na przykład w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej we Wrocławiu. Od marca do sierpnia 2010 r. w projekcie „Wrocław Miastem Aktywnych” 24 wybranych asystentów współpracowało ze 100 rodzinami w trudnej sytuacji życiowej i niewydolnymi wychowawczo.
– Zaczynali od najdrobniejszych spraw, jak profilaktyka zdrowotna, pomoc w nauce, budowanie właściwych relacji w rodzinie – mówi Elżbieta Olber, kierownik Centrum Pracy Socjalnej i Rodziny, delegowana do pełnienia funkcji kierownika projektu. – Odwiedzali rodziny dwa razy w tygodniu, nawiązywali z nimi bliski, systematyczny kontakt. Pracownicy socjalni, mający pod opieką średnio po 70 rodzin i obłożeni dodatkową pracą urzędową, nie mają możliwości budowania takich ścisłych relacji.
Gdyby poważnie potraktować propozycje rządowe, miasto musiałoby zatrudnić niemal 500 takich asystentów (dla porównania – w mieście pracuje 189 pracowników socjalnych), a w całym kraju musiałoby ich być jakieś 13 tys. Nie licząc szkoleniowców, superwizorów, wspierających pracę asystenta z daną rodziną, i innych instytucji.
-– To nierealne, bo którą gminę będzie na to stać? Sensowniejszym pomysłem byłoby wykorzystanie potencjału, którym już dysponujemy. Wystarczyłoby zwiększyć liczbę pracowników socjalnych lub tak zorganizować im pracę, by mogli skoncentrować się tylko na działalności socjalnej. Mamy przecież świetnie wyszkoloną kadrę, zespoły interdyscyplinarne, specjalistów ds. aktywizacji społeczno- zawodowej, psychologów. W tym kierunku trzeba iść, w stronę konsolidacji pomocy – mówi Elżbieta Olber. – Jestem zwolenniczką pilotażu, małych prób, działań przystosowanych do możliwości środowisk lokalnych, bo to ma sens, a nie obligatoryjne rozwiązania ustawowe, wprowadzane odgórnie i bez znajomości specyfiki lokalnej.
Tylko rzetelny zbiór informacji
o dziecku i rodzinie
pozwala podjąć
najmniej obciążoną błędem decyzję.
Nasz system opieki nad dzieckiem i rodziną szwankuje, bo brakuje sprawnego obiegu informacji i to jest zasadniczy problem, którym należałoby się zająć – twierdzi jeden z doświadczonych wrocławskich pedagogów. – O dziecku i problemach w rodzinie zaczyna być głośno na ogół dopiero wtedy, gdy idzie ono do szkoły. A między pierwszym a szóstym rokiem jego życia? Nic, luka informacyjna. Zniknęły pielęgniarki środowiskowe, nikt tego nie kontroluje. Zresztą i potem współpraca między partnerami – szkołą, policją, kuratorami, ośrodkami zdrowia, pomocą społeczną różnie się układa. Dopóki nie wypracujemy szybkich zasad reagowania, współpracy, wymiany informacji, niewiele się zmieni. Projekt, niestety, w ogóle tego nie uwzględnia.
Ps.
Rząd chce, aby ustawa weszła w życie w styczniu 2011 roku. Na poświeconym projektowi bardzo burzliwym wysłuchaniu publicznym w sejmie (a wzięło w nim udział ponad 100 osób reprezentujących 50 instytucji i organizacji pomocowych) posłanka Magdalena Kochan uspokajała jednak zebranych, że to dopiero początek pracy nad nowym prawem, nie jego koniec: „Jestem przekonana, że z takim zapleczem, jakie państwo stanowią, zrobimy dobre prawo, które będzie dobrze służyć dzieciom i rodzinie. Wszystkim nam przyświeca przecież cel najważniejszy: dobro dziecka”.
Cytowane w tekście wypowiedzi przedstawicieli różnych instytucji (za wyjątkiem ośrodka wrocławskiego) pochodzą ze sprawozdania z wysłuchania publicznego, które odbyło się w sejmie 19 października tego roku.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis